Ten dzień był pechowy od czasu, kiedy tylko otworzyłem oczy. Wszystko szło na opak, a na dodatek miałem naprawdę zły humor ( czyt. kolejne napady depresji ). Pokłóciłem się z wujem, co raczej nie należało do rzadkości, ale jednak chciałem się z nim rozstać w zgodzie. Kto wie... być może nie dożyję następnego spotkania z nim? Z moimi chwilami zwątpienia było to bardzo możliwe. Cioci nie było, bo kilka dni wcześniej wyjechała w delegacje, więc musiałem się użerać z tym gburem do czasu, aż osobiście odwiózł mnie pod tą przeklętą akademię, żebym przypadkiem nie wpadł na świetny plan pojechania przypadkiem innym pociągiem. Szczerze? Tak chciałem zrobić, ale skurwiel mnie ubiegł. No i właśnie skończyło się na tym, że kilka godzin podróży musiałem znieść w jego towarzystwie... i w towarzystwie jego uwag typu " Nie histeryzuj ", " Nie jesteś pępkiem świata " i najlepsze... " Czy ty przypadkiem nie popadasz w paranoję? ". No, sorry stary, ale to nie ty przez kilka lat byłeś prześladowany w każdej szkole do jakiej trafiłeś tylko dlatego, że nie interesowały cię samochody, wódka i cipy.
Kiedy w końcu wysiadłem z samochodu, moje serce stało się dziwnie lżejsze. Mimo, że musiałem wszystkie bagaże wypakowywać sam, bo mojemu wujowi nie chciało się ruszyć dupy z siedzenia. Kiedy w końcu odjechał, poczułem dziwną wolność. W sumie... mogłem jeszcze wtedy uciec, ale wiedziałem, że to by było z mojej strony samolubne. Nie byłem przecież normalnym człowiekiem i niejeden człowiek ucierpiał z mojego powodu, więc tak czy siak... musiałem się poddać i dać się zamknąć w akademii...
- ... pełnej chuliganów, ćpunów, dziwnych typków, nadętych zdzir... które każdego dnia... będą mnie napastować... i wyzywać... i bić... i moczyć głowę w kiblu... Boże... ja tu przecież umrę... - mówiłem do siebie nikomu nie zrozumiałym szeptem. Zamyśliłem się i upuściłem jedną z walizek. Czemu była otwarta nie wiem... i chyba nigdy się nie dowiem. W każdym razie na ulicę rozsypały się moje rysunki, kilka ołówków i zwojów materiałów do szycia. Pierwsza moja reakcja... rozglądam się i szacuję ile ludzi to widziało. Jakiś chłopak na murku, pan na stosiku z hot-dogami i... banda dziwnych typków po drugiej stronie ulicy. O Boże... zaraz zacząłem się na gazie zbierać. Byleby do mnie nie podeszli...
Udało się! Na szczęście... pozbierałem się w miarę szybko. Nie powiem, że nie wiedziałem, co mam zrobić ze stertą walizek. Nie było możliwe, bym je wszystkie wniósł na jednym kursie. Musiałem się przemienić w jakieś stworzenie, które mogłoby to wszystko jednorazowo unieść. Do głowy przyszedł mi jedyne drobny smok. Większy od człowieka, ale mniejszy od słonia... słaby wynik. Jednak wtedy mógłbym wszystko wnieść na jednym razie. Niestety... musiałem doładować na tą przemianę cukier. Rozejrzałem się w puszkiwaniu jakiegoś sklepu, ale jedyne co znalazłem to monopolowy. Zebrałem się w sobie na odwagę i pozostawiłem na chwilę swoje rzeczy. Wszedłem cicho do lokalu, ale nie spotkałem tam bandy pijaków. Tylko dwóch chłopaków... którzy obserwowali mnie natarczywie... od kiedy wszedłem do sklepu... czułem się z tym źle... tak trochę... no. Zaczęły mi się trząść rączki, jak zwykle w takich sytuacjach, kiedy ktoś na mnie patrzył takim wzrokiem. I jeszcze te szepty... Boże, miałem ochotę uciec z tego miejsca.
- Na pewno mnie obgadują! - pomyślałem. Małymi kroczkami podszedłem do półki z batonikami. Szczerze? To wyglądało jak suszarka po myciu naczyń przez mężczyznę. Bałem się dotykać tych konstrukcji, ale musiałem coś szybko zrobić. Sięgnąłem do półki i wyciągnąłem jeden smakołyk. Nic się nie stało. Odetchnąłem i nagle... PUFF! Wszystko rozsypało się w cholerę. W moim wnętrzu właśnie panowała burza i miałem ogromną ochotę zamienić się we wściekłego renifera. Jednak kiedy usłyszałem poirytowany głos mężczyzny zza lady, złość zaraz mi przeszła. Pojawiło się przerażenie.
- Dobra. Poukładam pudełeczka, kupię i wyję. Nic mi się nie stanie... spokojnie – uspokajałem się w myślach. Wybrałem kilka łakoci i resztę zaczął skrupulatnie układać w przeznaczonych dla nich pudełkach. Problem był z miejscem na pudełka, ale obczaiłem taki system, że trzymało się to wszystko na półkach tak, że żadna osoba po mnie nie będzie musiała przechodzić zawału. Wziąłem batoniki dla siebie i podszedłem do kasy, ale bałem się spojrzenia tego mężczyzny. Jeszcze mi coś powie niemiłego i znowu będę to sobie długo wypominał. Podszedłem do lady i położyłem na niej słodycze. Podliczył wszystko i niby coś robił, ale czułem jego spojrzenie. Dałem mu wyliczoną sumę.
- Z Ciebie to taka troszkę drobna ciamajda, co? - spytał z dziwnym uśmiechem na twarzy pakując towar do siateczki – Ale ładniutki to ty jesteś, nie powiem – położył mi palec na nosie. Gdyby nie fakt, że bałem się dotyku to spaliłbym buraka, ale miałem złe wspomnienia związane z tykaniem mojego nosa. Zawarczałem na niego, jak pies i zapewne moje oczy, jak i zęby zmieniły swój wygląd na typowo psie.
- O~! Zmiennokształtny~! Lucyferek się ucieszy – powiedział z radością, podał mi siateczkę i zniknął na zapleczu. Jaki Lucyferek? WTF? Mam się bać? Uciekłem z tego lokalu.
Walizki były. W tamtym momencie poczułem się, jak życiowy wygryw. Nic mi nie ukradli. Usiadłem sobie na murku i zabrałem się za pałaszowanie zakupionych słodkości. W końcu poczułem, że przybywa mi sił. Czym prędzej zmieniłem się w smoka. Nie zdziwił mnie fakt, że ludzie z okolicy nie byli zbytnio zaskoczeni. Zabrałem się ze wszystkimi bagażami i przeleciałem nad stosem schodów. Leciałem dosyć pokracznie, bo szczerze powiedziawszy nie byłem zbyt dobry w byciu smokiem lub innym mitycznym stworzeniem, ale udało mi się bezpiecznie wylądować na ziemi. Kiedy na nowo stałem się człowiekiem, poczułem się lepiej. Niezbyt fajnie mi było w ciele jakiegoś zwierzaka, ale jak człowiek jest przyzwyczajony do bycia nikim ciekawym to tak właśnie jest.
Nadal nie wiedziałem jednak jak uda mi się wnieść wszystkie walizki na raz. Musiałem tym razem zrobić kilka kursów, co zajęło mi mnóstwo czas. Najpierw wszystkie walizki do środka, potem do sekretariatu musiałem się zgłosić i dostałem w końcu klucz do pokoju. Jak wielką miałem nadzieję, że będę na razie mieszkał sam. Zanim przyniosłem wszystkie walizki pod pokój minęła dobra godzina, bo winda była zepsuta i schody dosyć strome. Odetchnąłem z ulgą, kiedy stanąłem pod drzwiami.
- Jedna szczęśliwa rzecz dzisiaj... błagam... - szepnąłem do siebie. Drżącą dłonią przekręciłem klucz w zamku, otworzyłem drzwi i co widzę? Roznegliżowanego pawiana prosto z monopolowego, syf dookoła no i oczywiście fakt, że nie mogłem być w tym mieszkaniu sam dobijała mnie dostatecznie.
- Skośne oczka – wspaniałe powitanie... jak żyję, ale w sumie... lepsze od jakiejś gorszej uwagi typu " Loluś ". Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć na tę istotę. Wparowałem do mieszkania w poszukiwaniu mojego pokoju. Znalazłem... pusty, smutny pokój z kilkoma meblami. W biegu zacząłem wnosić swoje bagaże.
- Boże... żeby tylko nic do mnie nie mówił, bo przysięgam... zacznę znów beczeć... - pomyślałem – Chcę już do swojego pokoju...
Ten syf... tak potwornie mnie irytował, ale byłem zbyt zdołowany by się nim zamartwiać. Czułem tylko spojrzenie osobnika, który nadal nie ubrany leżał sobie na kanapie i serfował po sieci. Kiedy wnosiłem starannie zapakowane sztalugi usłyszałem:
- Nawet się nie przedstawisz? - spytał... chyba lekko poirytowany. Odwróciłem lekko głowę w jego stronę i zauważyłem to gniewne spojrzenie... a może to po prostu jego twarz? Poczułem silny ucisk w sercu.
- Jestem Ryu – szepnąłem. Czułem, że mężczyzna jest zły... zły na mnie, bo będę mu zatruwał życie. Pewnie robił sobie w tym mieszkaniu co chciał i nagle przyszedłem ja... wszystko mu zepsułem – To nie moja wina, że przydzielili mnie do tego mieszkania – rzuciłem i zamknąłem się w swoim pokoju. Oparłem sztalugi o ścianę i rzuciłem się na łóżko, ale zapomniałem o moim zwierzątku, które siedziało zamknięte w klatce. Podniosłem się i otworzyłem klateczkę, z której zaraz wyskoczył Tymon. Zmieniłem się w kota i wskoczyłem na łóżko. Chciałem spać... byłem zmęczony i zły. Kiedy zasypiałem poczułem jedynie, jak Tymon kładzie na mnie swoją głowę i zasnęliśmy....
Obudziłem się wieczorem... za oknem było już ciemno. Zeskoczyłem z łóżka i kiedy się przeciągałem byłem już człowiekiem. Otworzyłem cicho drzwi... w mieszkaniu panowała ciemność. Spojrzałem na zegar elektryczny położony na szklanym stole pod telewizorem. Wskazywał jedenastą w nocy. Zapaliłem światło w kuchni, ale ten bałagan... uch.
- Dobra... najlepsza na doła jest ciężka robota – powiedziałem do siebie. Zabrałem się za sprzątanie tego bałaganu. Nie wiedziałem na początku za co mam się wziąć, ale później to już jakoś złapałem system i łaziłem sobie po cichutku po mieszkaniu. Oczywiście zbierałem również ciuchy po panu, z którym przyszło mi mieszkać.
- Skoro już sprzątam to zrobię mu pranie. Niech nie myśli, że mieszka z dzieckiem, które nic nie umie – pomyślałem. Wszystkie kieszenie jego ubrań starannie przegrzebałem, żeby nie uprać przypadkiem jakiś pieniędzy. Wszystko, co znalazłem odkładałem na szafkę w łazience.
To mieszkanie zaczęło wyglądać jak mieszkanie. W sumie... doszedłem do wniosku, że mojego współlokatora chyba nie ma, bo jeszcze nie wyszedł z pokoju, by mnie okrzyczeć, że hałasuję mu po nocy. Koło drugiej nad ranem udało mi się posprzątać w całym domu. Byłem padnięty, ale czułem się podbudowany psychicznie. Glebłem się na kanapę i nie wiem nawet kiedy zasnąłem na niej... chyba razem z Tymonem...
( Luther? Boshe... to opowiadanie to porażka ;-; )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz