Stałam w jakimś lesie. Nie miałam pojęcia, co to za miejsce. Dziwne. Powinnam je poznać. Przynajmniej takie odnosiłam wrażenie. Czułam się, jakbym już kiedyś tam była. Jednocześnie coś mi mówiło, że znalazłam się w niewłaściwym miejscu. Że grozi mi niebezpieczeństwo.
Rozejrzałam się jeszcze raz dookoła siebie. Tak dla pewności. Po raz kolejny spotkał mnie zawód. Żadnych znanych mi ścieżek. Niczego nie poznawałam. Jakim cudem się tu znalazłam? Ten las nie przypominał tego, obok którego mieszkałam. Pierwsza różnica, jaką zauważyłam, to brak drzew liściastych. Ja przywykłam do lasu mieszanego. Z pewnością nie było to porwanie. Wtedy ktoś by mnie pilnował. Jednak oprócz tego, nie miałam innych pomysłów na to, jak się tu znalazłam. A jakoś musiałam. Nie pamiętałam niczego, od kiedy rano wstałam. Cholera. Czyżby brat otruł mnie śniadaniem? W sumie, całkiem możliwe. Jego zdolności kulinarne pozostawiały wiele do życzenia...
- Gdzie ja jestem? - wyszeptałam.
Kiedy wypowiedziałam te słowa, spostrzegłam, że nie jestem sama. Obok mnie stała Sophie. Mogłabym przysiąc, iż jeszcze chwilę temu jej tam nie było. Patrzyła na mnie. Spoglądała tymi swoimi czerwonymi oczami, w których czaił się głód... Stop! Jak to czerwonymi?! – myślałam spanikowana – Przecież ona zawsze miała takie piękne niebieskie tęczówki! Wystraszona, nie wiedziałam co zrobić. Po prostu na nią patrzyłam przez dłuższą chwilę. Kiedy milczenie i bezczynność zaczęły mnie przerażać, postanowiłam się odezwać.
- Soph – użyłam zdrobnienia, którym zawsze się do niej zwracałam. - Co się dzieje?
Nie potrafiłam ukryć drżenia w moim głosie. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się, jakby zadowolona reakcją, którą we mnie wywołała. Bałam się jej. Zwyczajnie się bałam.
- Nie wiem, kogo wybrać – wychrypiała. - Chociaż – machnęła ręką w prawo – oni będą lepsi.
Spojrzałam w kierunku, który wskazała. Stała tam grupa ludzi, którzy nie wyglądali zbyt zachęcająco. Sophie ruszyła w ich stronę. W akcie desperacji, chwyciłam ją za rękę. Odwróciła się zirytowana i wyszczerzyła na mnie kły. Nie! Na pewno się przewidziałam. To nie mogły być kły – pomyślałam, próbując zapanować nad strachem.
- Puść mnie, bo inaczej to stylowe uzębienie sprawi ci mnóstwo bólu – warknęła, a ja jak ostatni tchórz, puściłam ją. Było coś w wyrazie jej twarzy, co sprawiło, że uwierzyłam w groźbę, którą wypowiedziała pod moim adresem.
- Żegnaj Ashlynn. Na zawsze. Idź do swoich. - Wskazała ręką za mnie, a przez jej twarz przemknęło coś w rodzaju smutku.
Odwróciłam się. To, co zobaczyłam, zmroziło mi krew w żyłach. Czerwone oczy można było jeszcze jakoś wyjaśnić. Mogła założyć soczewki, czy coś takiego. Ale stado wilków? To nie mieściło mi się w głowie. Bałam się ruszyć. Z jednej strony wataha dzikich zwierząt, a z drugiej ludzie, którzy wyglądali równie niebezpiecznie. O co chodziło Sophie, gdy mówiła, że mam iść do swoich? Nie mogła mieć na myśli wilków, prawda?
- Sophie! -wrzasnęłam najgłośniej jak umiałam.
Wtedy poczułam, że spadam. Wraz z imieniem przyjaciółki, które nadal wydobywało się z moich ust. Upadłam na panele w pokoju. Nie byłam jednak w swoim pokoju, nagle poczułam mocne ramiona przyciągające mnie do siebie a chwilę później znajomy mi zapach i głos - Lucas.
- To był tylko sen... - wyszeptałam sama do siebie, bez większego przekonania. Spojrzałam w górę, tym samym patrząc w oczy chłopaka. Nadal byłam lekko... oszołomiona? Tym snem.
Lucas?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz