sobota, 6 sierpnia 2016

Od Luthera CD Ryu

Dokładnie piętnaście minut temu zastałeś go przy stole. Było dobrze do czasu kiedy nie wybuchłeś. On. Aktualnie jedna z ważniejszych osób w twoim życiu. Siedzi przed tobą, a ty, mimo tego w czym zawiniłeś, krzyczysz na niego. Nie spodziewasz się kolejnego obrotu spraw. Dotąd miły i spokojny chłopak zmienia się nie do poznania. Widzisz go w całkowitym szaleństwie. Obłąkaniu. Twoje ciało zostaje całkowicie sparaliżowane przez strach. Nie wiesz co robić, gdzie uciekać, jak się zachować. Drzwi zaczynają się wyginać pod ciężarem jakiegoś stworzenia. Słyszysz przeraźliwe ryknięcia, a pazury przebijają ciemne drewno na wylot. Powoli się cofasz ze łzami w oczach. Powoli zaczynasz rozumieć, że stworzyłeś potwora. Byłeś częścią układanki, która miała na celu obudzenie bestii, która chciała zabijać. Przeklinasz się w myślach. Chciałbyś mieć skrzydła. Uciec przez to pieprzone okno, jednak wiesz, że i tak to by Ci się nie udało. Twoje przerażenie sparaliżowałoby wszystkie możliwe części twojej osoby. Nie wiesz co robić. Przekonywać to... Coś? Do zmiany zdania? Uciekać jak najdalej? Stoczyć walkę, krzywdząc przy tym ciało swojego przyjaciela? Tak bardzo się boisz. Tak bardzo chciałbyś po prostu upaść, rozpłakać się i czekać na szybką śmierć. Jednakże w tym wypadku nie było szans by była ona szybka i bezbolesna. Dałbyś sobie rękę uciąć, że ktoś kogo... kogo wręcz kochałeś, będzie się starał sprawić Ci jak największe cierpienie, rozrywając Cię na strzępy, tak, abyś żył jak najdłużej. Jednakże największe cierpienie już się odbywało. Widziałeś upadek tej osoby. Widziałeś to jak... jak ona najzwyczajniej w świecie nie jest już sobą. 
Drzwi się wyłamują. Zza nich wyskakuje ona. Bestia. Bestia w ciele leoparda, bądź innego kotowatego. Boisz się, ba, wręcz srasz w gacie. Chcesz się odsunąć, uciec. Za tobą jest wyjście, ale nie możesz. Stoisz jak wryty. Zimny pot spływa po twoim karku, po czym wkracza na ścieżkę kręgosłupa i powoli spływa w dół twoich pleców. Przełykasz głośno ślinę. Wpatrujesz się w te puste ślepia, które patrzą na Ciebie jak na kolejną ofiarę, którą jesteś. Zwierzę się szczerzy. Ukazuje swoje piękne, długie kły, warcząc przy tym. Twoje nogi drgają. Ostatni raz tak bardzo się bałeś, jak wtedy gdy przeciąłeś się na kolacji u państwa Dun. Pan Dun jest wampirem, pohamowanie jego głosu było trudne. Do dziś nie wierzysz w to jak Pani Dun i Josh łatwo go okiełznali. Mimo wszystko, zdajesz sobie sprawę, że teraz nie ma nikogo, kto wyciągnąłby Cię z niebezpieczeństwa. Nie ma Twojego przyjaciela dhampira. Nie ma kto Cię ocalić. Zdajesz się na szczęście.
Bestia skacze. Wszystko jest jak w zwolnionym tempie. Powoli zbliża się do ciebie, wystawiając ostre jak brzytwa pazury. Jest na wyciągnięcie ręki. W ostatniej chwili uskakujesz, a ona w locie zmienia swoje położenie. Czujesz rozrywający ból pleców. Zbliżony do bólu który odczuwałeś sześć lat temu. Jednak i tak prawie się z nim nie równa. Mimo to, wyginasz się w łuk. Zwierzę ucieka, a ty padasz półprzytomny na zimną posadzkę...

 Z moich ust wydarł się wściekły krzyk. Darłem się jak nienormalny, tarzając się przy tym po ziemi i próbując wtulić twarz w drewno pode mną. Było już mokre od łez i potu, które bez przerwy spływały po mojej twarzy. Moje ubrania nasiąkały cieczą w kolorze purpury, burgundu i wściekłej czerwieni. Wyginałem się w łuk, odsuwałem brzuch od posadzki, podnosząc się na drżących rękach. Nieprzerwanie z moich ust wydawał się ryk. Ból był niewyobrażalny. Potwór wydawał się dotrzeć swoimi pazurami do kości. Ryczałem jak dziecko. Słone krople beztrosko wypływały spod moich mocno zaciśniętych oczu. Padłem z powrotem na parkiet, chwytając moje włosy w garście i próbując je wyrwać z mojej głowy. Przy okazji wierzgałem nogami we wszystkie możliwe strony.
 Poczułem ukłucie w szyi.
 Josh.
 Dun był wyczulony na mój głos. Dhampiry, podobnie jak wampiry posiadają lepszy słuch i węch. Nie aż tak bardzo, ale jednak.
 Przy okazji są podobnie jak wampiry cholernie szybkie.
- Luth... LUTHER!- Wrzasnął i rzucił się w moją stronę, biorąc mnie na ręce tak delikatnie jak potrafił. W jego oczach świeciły łzy i czysta złość. Ja natomiast nie przestawałem krzyczeć i płakać. Zacisnąłem dłonie na koszulce dhampira. On natomiast przycisnął mnie do swojej piersi.- Luther, kochanie... Luther, kto Ci to zrobił? Luther, do cholery jasnej, kto Ci to zro...- Chłopak początkowo zdenerwowany, teraz wkurwiony. Zapach zaczął podrażniać jego zmysły. Nie reagował tak na moją krew. Reagował na zapach tego, który był winny temu krwawieniu.- Ryu...- Wyszeptał. Nie. Wysyczał. Jego źrenice zmniejszyły się do minimalnych rozmiarów.- Z-zajebię... ZAJEBIĘ TEGO SKURWIELA!- Ryknął, wpatrując się w moją twarz. Ja już nie reagowałem. Nie miałem siły. Krew była wszędzie. Pokrywała mnie, podłogę, kolana Josha. Powoli zamykałem oczy. Zacisnąłem jeszcze raz dłoń na koszulce starszego chłopaka. Jego kły wydłużyły się.
Josh wpadł w amok...

 Otworzyłem powoli oczy. Biel bijąca od sufitu początkowo mnie oślepiła, ale moje oczy szybko się do tego przyzwyczaiły. Zamrugałem kilkukrotnie. Moje usta były suche. W nosie miałem jakąś pierdoloną rurkę. Zakaszlałem. Usłyszałem szmer z boku. Spojrzałem tam. Josh. Jego oczy były podkrążone, a usta spierzchnięte, jakby nie miały kontaktu z wodą od najmniej dwóch dni. Zaszlochał i uśmiechnął się, sięgając swoją dłonią do mojego policzka. Delikatnie mnie po nim pogładził, a ja wysiliłem się na wykrzywienie kącików ust ku górze. Zamknąłem oczy. Po drugiej stronie słyszałem jednostajne pikanie. Aparatura, do której znając życie byłem podłączony. Ponownie kaszlnąłem, tym razem jednak nieco głośniej. Josh był cicho. Zbyt cicho.
- Co mu zrobiłeś...- Wyszeptałem wciąż trzymając oczy zamknięte. Zacisnąłem palce na białej pościeli i starałem się łączyć wszystko w jedną całość. Byłem tu przez Ryu, to wiedziałem. Ale co się z nim dzieje...
- Nic... absolutnie kurwa nic...- Odparł zachrypniętym głosem. Odetchnąłem z... ulgą. Tak, z ulgą. Mimo wszystko nie chciałem zła dla Koreańczyka.- Nie wiem gdzie jest... uciekł... ale gdybym go znalazł. Rozszarpałbym go na malutkie kawałeczki. Rozerwał kończyna po kończynie. Zatłukł. Wyrwał wnętrzności. Ukręcił ten parszywy łeb i zrobiłbym sobie z niego trofeum i powiesił nad kominkiem.- Wysyczał nienawistnie.
- Nie masz kominka, Joshie.- Zaśmiałem się słabo.
- Dla tego skurwysyna specjalnie sobie go dobuduję, przyrzekam.- Na to parsknąłem weselej i banan zawitał na mojej twarzy. Poczułem weselszą aurę bijącą od Duna. Mój uśmiech był jego uśmiechem. Jego uśmiech był moim uśmiechem. Byliśmy powiązani tak właściwie już na zawsze. Chwila ciszy przerywana pikaniem maszyn i kroplami leku, który wpadał do kroplówki. Spojrzałem w dół. Cała moja klatka piersiowa była pokryta bandażami. Czułem ciężar przy oddychaniu. Rozejrzałem się po sali. Była prawie pusta, jedynie po mojej lewej stronie stało kolejne, jednak puste, łóżko.
- Ile już tu leżę, Josh?- Zapytałem cicho, spoglądając na wymęczoną twarz towarzysza. Westchnął głośno, po czym przeczesał swoje włosy dłonią.
- Trzy tygodnie...
- Oh.- Tylko tyle wydusiłem na wieść o tym ile czasu byłem w śpiączce. Tyle czasu również zdobywałem zaufanie Ryu. Ile rzeczy można popsuć w jedną, głupią noc. Chyba powinienem zmienić tok moich myśli, nie zamęczać się tym wszystkim.- Jestem głodny...
- Ty tylko o jednym, Lucyferku. Nie możesz na razie jeść, wszystko co potrzebne jest tam.- Wskazał na kroplówkę, a ja zajęczałem niczym niewolnik po dniu pełnym pracy. Przyjaciel się uśmiechnął. Powoli przewróciłem się do niego plecami. Mimo tego, że przespałem prawie trzy tygodnie, czułem narastające zmęczenie. Będąc już prawie na rdzeniu wyszeptałem tylko:
- Nie skrzywdź go, Joshie...
 Zimny pot oblał moje ciało. Od tygodnia byłem już przytomny. Ale tego się nie spodziewałem...
 Blondyn stał w drzwiach mojej sali. Na nowo byłem sparaliżowany. Wpatrywałem się w jego oczy, które cztery tygodnie temu były pustymi oczami bestii. Zacisnąłem dłonie na pościeli. Josh spokojnie spał na krześle przy moim łóżku. Uniosłem się na rękach i odsunąłem do tyłu. Mój oddech przyśpieszył. Czułem się jak w koszmarze. Ryu wpatrywał się we mnie nieubłaganie. Cały drżałem, ale najbardziej chyba było to w wypadku mojej szczęki. Przerażenie zaczęło płynąć w moich żyłach, docierając do każdego skrawka mojego ciała. Linie na ekranach monitorujących przyśpieszyły z wybijaniem rytmu. Przełykałem co chwilę ślinę, a mój wytrzeszcz oczu był coraz większy. Chciałem się jeszcze cofnąć, ale nie mogłem, za mną była już tylko poduszka. Podciągnąłem nogi jak najbliżej siebie obawiając się kolejnego ataku. Nie wiedziałem, czy znowu mu nie odbije.
- Luther...- Wyszeptał i zbliżył się. Tyle starczyło. Nabrałem powietrza w płuca i zacząłem się histerycznie drzeć. Mój krzyk skutecznie wybudził Josha, który od razu przytulił mnie, starając się osłonić mnie ciałem przed Ryu. Krzyczałem tak głośno jak tylko mogłem, co jakiś czas przerywając dźwięk szlochem. Popadałem w całkowitą panikę. Dusiłem się, ale nie miałem zamiaru przestać. Wskaźniki szalały, a ja wtulałem się w Josha, zalewając się łzami i wciąż wrzeszcząc. Nie miałem zamiaru przestać. To było silniejsze.
 A chłopak uciekł przez okno zmieniając się w jakiegoś ptaka.
 Skończyłem z dodaniem do kroplówki leków silnie uspokajających.
 Wiem jedno.
 To co się ze mną działo było złe. Bardzo złe.

<Ryu? Weny brak>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz