środa, 10 sierpnia 2016

Od Ashton'a C.D Aaron'a

Słysząc pytanie chłopaka na moją twarz mimowolnie wkradł się uśmiech. Czy ja go kochałem? Kochałem to wręcz mało powiedziane. Gdy go przy mnie nie było niemal stałem się wrakiem człowieka. Te miesiące bez Aaron'a uświadomiły mi, że to właśnie dla niego jestem jaki jestem i to on jest całym moim życiem. To dzięki niemu jestem lepszą wersją siebie, chce mi się żyć i mam chociażby siłę by pomóc mu walczyć. Walczyć z tą cholerną chorobą, która ściągnęła na nas tyle złego.
- Naprawdę myślisz, że mogłem się już odkochać? -spytałem uśmiechając się coraz szerzej- Obawiam się, że to niemożliwe mały. Kocham cię i zawsze już tak będzie.
Pochyliłem się nad nim i pocałowałem w czoło. Kątem oka zerknąłem na łóżko stojące przy sąsiedniej ścianie. Było węższe od tego, w którym dotychczas spałem ale po nocach spędzonych na betonowej ziemi nie miałem zamiaru wybrzydzać. Nareszcie mogłem zasnąć na prawdziwym, miękkim łóżku. Chociaż w sumie te szpitalne nie były zaraz znowu takie miękkie... Ściągnąłem jedynie buty i rzucając je na bok padłem na materac. Tego mi było trzeba. Długiej drzemki.
- Dobranoc Aaron -mruknąłem wciskając głowę w poduszkę.
- Dobranoc Ashton -usłyszałem w odpowiedzi
Uśmiechnąłem się lekko, sam do siebie i ziewnąłem. Skuliłem się w kulkę i nie przykrywając nawet kołdrą zasnąłem.

Obudziłem się. Twarde szpitalne łóżko zapewniło mi dobry sen ale mimo to nadal byłem nieco obolały. Otworzyłem oczy i zerknąłem na ścianę. Gdzie.....? A no tak. Jestem w sali Aaron'a. Tylko gdzie on jest? Przekręciłem się na materacu by móc rozejrzeć się pomieszczeniu. Przy łóżku bruneta stała cała masa lekarzy, pielęgniarek. Patrzyli na ciemnookiego z politowaniem. W ich oczach widziałem współczucie jednak nie było w nich prawdziwego smutku. W końcu nikt nie znał Aaron'a. Nie byli jego rodziną....Wokół panował straszny hałas i sam się zdziwiłem, że nie usłyszałem go wcześniej. Głośny szloch i zrozpaczone krzyki były wręcz niemożliwe do zignorowania. Patrzyłem jak kolejni mężczyźni w białych kitlach zapisują coś w swoich notatkach i zerkają na przeróżne sprzęty podłączone kabelkami do ciała chłopaka. Jego oczy były zamknięte. Klatka piersiowa unosiła się nierówno, coraz słabiej. Nagle pośród płaczu dało się słyszeć przeciągły pisk z jednego z urządzeń. Lekarze wymienili bezradne spojrzenia i wyszli. Tak po prostu. Zdezorientowany spojrzałem na ciało Aaron'a. Nie ruszał się. Jego tors nie unosił się już. Nie dostrzegłem żadnego nawet najmniejszego ruchu. Otworzyłem usta by krzyknąć, zawołać kogokolwiek ale nie wydobył się ze mnie żaden dźwięk. Spanikowany podbiegłem do łóżka bruneta. Dlaczego go zostawili? Dlaczego go nie ratują? Potrząsnąłem ciałem śpiącego ale nadal nie dawał oznak życia. Nie spał...Umarł....

Obudziłem się cały zalany potem. Poderwałem się na łóżku i zupełnie zapominając, że nie jest to moje szerokie wyrko jakie stało w akademii przekręcając się na bok spadłem z łóżka ściągając ze sobą pościel. Upadek na podłogę nie był specjalnie bolesny. Zresztą nie tym się teraz przejmowałem. Podniosłem głowę i zerknąłem na bruneta. Zero lekarzy wokół, zero krzyków. Wstałem. Podszedłem bliżej i pochyliłem się nad nim. Jego klatka nadal równomiernie się unosiła nabierając powietrza do płuc. Odetchnąłem z ulgą. Rozmasowałem łokieć, którym uderzyłem w podłogę i spojrzałem w to miejsce. Pojawił się mały siniak. Szczęście, ze tylko tyle.
Odsunąłem się od łóżka. Koszulka lepiła mi się do ciała i nie pachniała też najładniej. Musiałem się umyć i przebrać. Nie chciałem budzić chłopaka ale przypominając sobie swoją wczorajszą obietnicę wolałem zostawić mu karteczkę z wiadomością żeby nie było, że wymknąłem się by złapać tych upadłych. To wprawdzie też miałem w planach ale dopiero później. Nie pozwolę by grozili Aaronowi. I tak miał już wystarczająco dużo zmartwień.
Wziąłem z małej szafki stojącej przy łóżku chłopaka kartkę i długopis i starając się nie bazgrać jak kura pazurem co było bardzo trudne, bo nie byłem mistrzem kaligrafii zapisałem na kartce krótką wiadomość.

Wyszedłem na chwilę do akademii. Muszę się ogarnąć. Nie martw się, zaraz wracam.  Ash.

Odkładając długopis na miejsce, a kartkę na szafkę w widocznym miejscu podszedłem do drzwi i wymknąłem się na korytarz. Było koło dziewiątej. Nie wiedziałem od której godziny zaczynają się odwiedziny, więc wolałem nie ryzykować spotkaniem z jakimkolwiek lekarzem. Doszedłem do końca korytarza i tam otworzywszy sobie okno wyskoczyłem. Spadałem tylko chwilę po czym rozłożyłem skrzydła i skierowałem się do szkoły.
Pokój został taki jakim go zastałem. Było nieco bałaganu...Otworzyłem swoją szafę i aż odskoczyłem jak oparzony. Znajdowało się w nim tylko parę ubrań, ręcznik i grzebień. Dłuższa chwilę zajęło mi przypomnienie sobie, że przecież większość rzeczy wziąłem ze sobą na wyjazd do chorej rodzinki i po tym jak mi ją zabrali pierwszego dnia nie widziałem jej już na oczy. Trochę szkoda... Wyciągnąłem więc czarną koszulkę z logo Nirvany, dżinsową kamizelkę i ciemne rurki. Zarzuciłem na ramię ręcznik i czyste bokserki, a następnie ruszyłem do łazienki.
Prysznic zajął mi nieco dłużej niż myślałem. Ale nie mogłem w żaden sposób zmusić się do wyjścia, kiedy ciepła woda spływała mi po plecach. W końcu nie chcąc by Aaron się martwił zakręciłem wodę i wysuszyłem ciało ręcznikiem. Umyty, uczesany i ubrany w czyste ciuchy czułem się o niebo lepiej. W dodatku w przeciwieństwie od tych ostatnich tygodni dziś nareszcie się wyspałem. Nie licząc tego koszmaru. Byłem strasznie głodny. Szpitalne jedzenie pewnie nie było zbyt dobre więc zrobiłem sobie tosty. Czekając aż będą gotowe włączyłem radio i oparłem się o blat.

Wczoraj w godzinach wieczornych miało miejsce włamanie do jednego ze sklepów w miasteczku Fleetwood. Kamery zarejestrowały, że złodziej był wysokim blondynem ubranym na czarno. Twarz nie została zarejestrowana. Każdego kto posiada informacje o włamaniu bądź jego sprawcy proszony jest o kontakt z policją...

Wyłączyłem radio. Całe szczęście, że nie byłem na tyle mądry, ze nie stałem przodem do kamery. Co ja mówię, mądry? Chyba raczej miałem cholerne szczęście. Wyciągnąłem z tostera kromki chleba, które już po chwili zniknęły w moim brzuchu. Zerknąłem na zegarek. Odkąd wyszedłem ze szpitala minęła godzina. Wyszedłem z pokoju i zamknąłem za sobą drzwi na klucz. Jakoś dziwiło mnie, że gdy tak przechodziłem przez korytarze nikt, nawet nauczyciele nie zwrócili na mnie szczególnej uwagi. Może byli zbyt zajęci, a może po prostu uznali, że dwu miesięczne wagary to normalka. Nie zamieniając z nikim ani słowa dotarłem do wyjścia.
Całą drogę do szpitala zastanawiałem się co mógłbym zrobić by Aaron mógł dalej szczęśliwie żyć. Skoro leki nie działają to w tej kwestii niewiele zdziałam. Ale mógłbym chociaż pozbyć się tych kolegów Leo. Wprawdzie z tego co wiedziałem przyjaźnił się on tylko z samymi starszymi typami. A skoro było ich kilku to szanse miałem marne. Mimo to musiałem coś wymyślić. I oczywiście uprzedzić Aaron'a. W końcu mu to obiecałem....Sam nie wiem czemu to zrobiłem. Wolałem załatwić wszystko sam, nie mieszając go w to. Nie chciałem by się martwił. Opadnięty z sił, leżący na szpitalnym łóżku i tak by niewiele pomógł.
Kwadrans później dotarłem już pod szpital. Miałem szczerą nadzieję, że brunet już nie śpi. Chciałem spędzić z nim jak najwięcej czasu, nadrobić te miesiące rozłąki. Ciągle czułem się winny wszystkiemu. Gdybym nie był tak porywczy mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej....
Ale skoro jak Aaron powiedział leki już nie działały to chyba jednak niewiele by się zmieniło. Co najwyżej nie miałbym dwóch upadłych na karku. Tyle. Jedynej bliskiej mi osobie nadal groziłaby śmierć. Tak jak w tej chwili.
Ruszyłem schodami na górę. Korytarz był pusty. Nie było słychać żadnych odgłosów jeśli nie licząc histerycznego płaczu dziecka. Powoli z uśmiechem na twarzy szedłem w stronę sali, na której leżał Aaron. Gdy już zaledwie pojedyncze kroki dzieliły mnie od drzwi poczułem silne palce zaciskające się na moim ramieniu. Ktoś odciągnął mnie do tyłu zakrywając długą ręką moje usta na wypadek gdyby zachciało mi się krzyczeć. Nie przyszło mi to jednak do głowy. Byłem zbyt zdezorientowany tym co się dzieje. Nie widziałem nieznajomego. Czując jak jego łapa zaciska się na moim ramieniu mogłem jedynie stwierdzić, ze był silny. Bardzo. Do płuc wdarł mi się też zapach jego zapach jego perfum. Nie przypominały mi nikogo szczególnego.
Mężczyzna pociągnął mnie do najbliższej łazienki. Znajdowała się na tym samym piętrze co sala bruneta. Nieznajomy dopiero tam zdjął mi łapę z ust i pchnął na ścianę pokrytą chłodnymi kafelkami. Uderzyłem w nią po czym odwróciłem się. W tym momencie napastnik już stał przede mną i przyciskał mnie do ściany.
Poznałem go.
Leo już nieraz szlajał się z nim po tym jak wyszedł z więzienia.
Nigdy nie zapomniałbym tych czarnych jak smoła oczu i wrednego uśmiechu. To właśnie jego zawsze obwiniałem o to, ze Leo tak się zmienił. To przez niego stał się chłodny, bezlitosny i chamski. Czułem do niego nienawiść od tamtej pory. W pewnym sensie czułem, że odebrał mi mojego przyjaciela.
A teraz stał jakby nigdy nic i uśmiechał się do mnie. Widziałem w jego oczach radość, a wręcz dumę i triumf.
- Nareszcie cię znalazłem. -roześmiał się- Jeśli chodzi o Aaron'a to nie martw się, nim się ktoś niedługo zajmie.
Na myśl o tym, że miałby tknąć anioła poczułem przypływ nienawiści. Czując jak twarz mi czerwienieje wydarłem się na cały głos.
- Nie waż się go dotknąć! Aaron!
Chciałem przestrzec bruneta jednak gdy ponownie otwierałem buzię upadły przyłożył mi do niej swoją wielką łapę i wymierzył cios w brzuch. Skuliłem się a wtedy szarpnął mnie za włosy zmuszając bym na niego spojrzał.
- Nie wysilaj się. Nie przyjdzie tu.


Aaron?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz