poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Od Luthera CD Ryu

- Proszę Cię, Josh... Idź zobacz co z nim.- Wyszeptałem słabo. Wbijałem swój wzrok w drzwi, w których jeszcze niedawno stał blondyn. Na jego widok wpadłem w histerię i panikę. Pierwszy raz czułem tak silny impuls i czułem się z tym źle. Uciekł. A mogłem z nim porozmawiać. Przeprosić, błagać o wybaczenie. To ja spieprzyłem. To przeze mnie tak się zachował. Jego atak nie był jego winą, tylko moją. On nad tym nie panował. To były emocje i dzikie instynkty. On chciał mnie tylko obronić przed tamtym mężczyzną. Wbiłem palce w pościel. Wpatrywałem się w drewno. Nie chciałem żyć. To bolało. Bolał mnie fakt, że nie umiem już patrzyć na blondyna jak wcześniej. Teraz widziałem w nim tylko tą bestię. Nie chciałem, żeby tak było. Ale... Reagowałem negatywnie tylko na jego wygląd. Moje myśli o nim dalej były pozytywne. Ja tylko... Ja tylko bałem się jego oczu, które wtedy były oczami bezmyślnego potwora wiedzionego instynktami.
Josh westchnął ciężko. Wiedziałem, że nie był zadowolony z tego co mówię. Uważał, że powinienem przestać zadawać się z Ryu i trzymać od niego z daleka. Ale Josh to Josh. Dhampiry cierpią na znieczulicę, a fakt, że Josh jest nadopiekuńczy względem mnie wcale nie pomagał. Skierowałem wzrok na niego. Wiedziałem jak bardzo puste są moje oczy. Nie było w nich nic poza otchłanią. Oczy są odzwierciedleniem duszy. Moja właśnie teraz się gdzieś ulotniła i nie zapowiadało się na to by wróciła w najbliższym czasie. Dun ponownie westchnął wpatrując się z żalem w moją twarz. Zaciskał nerwowo szczękę i co chwilę przeczesywał swoje włosy palcami. Był w bardzo złym stanie. Niewyspany, głodny i dodatkowo zamartwiony. Miałem wrażenie, że martwił się za nas dwoje. Ja byłem całkowicie zrelaksowany, nie myślałem o tym wszystkim, o moim zdrowiu, o moich ranach. Ja myślałem tylko o Ryu. O tym jak dramatycznie wyglądał gdy krzyczałem. On wręcz płakał.
- Ja naprawdę nie wiem... Luther, dlaczego. Dlaczego tak bardzo się na to uparłeś? Co Cię on obchodzi?- Spytał chwytając moją dłoń w swoją. Przejechałem od niechcenia wzrokiem po jego twarzy. Josh posiadał bowiem nietypowy kształt buzi. Jego usta były dziwnie wypchnięte i to zawsze. Jakby coś nie tak działo się z jego szczęką. Spojrzałem na kolczyk w jego nosie. Na jego wąskie oczy, które były teraz pewne niepewności. Moje natomiast prócz tego, że bez uczucia, były całkowicie suche. Chciałbym potrafić płakać w tym momencie. Chciałbym wymóc to na nim płaczem, to zawsze działało na Duna. Najzwyczajniej w świecie wymiękał i dawał mi to czego chciałem...

- Nigdy więcej tu nie wracaj, ty nędzny pomiocie! Zbeszcześciłeś nazwisko swojej rodziny! Nigdy nie przyznawaj się, że nazywasz się Mundi! Słyszysz mnie? Nigdy!- Ojciec wrzasnął donośnie, gdy wręcz wyrzucał mnie na ulicę. Matka nawet nie reagowała, a brat? O bracie szkoda mówić. Rechotał głośno skacząc po moich rzeczach i rysując na ścianach mojego pokoju przekreślone skrzydła. "To tu mieszkał! To tu mieszkał złoczyńca! Zakazany pokój!" Krzyczał głośno. Zatykałem uszy szlochając. Miałem piętnaście lat. To co się działo było dla mnie okrutne. 
Rada anielska dopiero co wypuściła mnie z sądu. Udało im się mnie dopaść. Moje skrzydła. Pierw białe jak śnieg, który dopiero co spadał i powoli pokrywał chodniki. Nagle któregoś dnia obudziłem się, a one... One były czarne. Czarne jak smoła. Donovar kiedy tylko je zobaczył, pobiegł do rodziców wrzeszcząc głośno "Upadły! Ten szczur stał się upadłym! Wiedziałem, że w końcu tak się stanie!". Do dziś pamiętam ich wrzask na ten widok i jego wykpiewający mnie śmiech. Kuliłem się, opatulając piórami. One były moją jedyną otoką. Murem przed światem. Wtem blask. Wraz z rodziną znaleźliśmy się w marmurowym pałacu. Wszyscy byliśmy zdezorientowani jak cholera. Wtem niski, brzęczący jak metal uderzający o metal głos zabrzmiał nam w uszach.
- Luther Amadeus Gabrielis Mundi. Twe czyny, jakże haniebne względem rasy aniołów, zostały wreszcie dokładnie przebadane. Rada Anielska zadecydowała. Jak już możesz ujrzeć, nie należysz już do Zastępów. Od dzisiaj jesteś Upadłym. Jednakże zdecydowaliśmy jeszcze o jednym.- Na to zadrżałem. Głos znikąd zaprzestał mówienia. Długa cisza zapowiadała najgorsze. Wiedziałem co się dzieje. Łzy ponownie zabłysnęły w moich oczach, a ja zaszlochałem głośno. Na moich kończynach pojawiły się złote kajdany, przykute do takich samych łańcuchów, które ginęły w perłowej mgle. Zagryzłem wargę.- Kara się odbędzie!- Świst. Metal przeciął powietrze. Moje skrzydła z głuchym łomotem spadły na białą podłogę. Zatrzepotały jeszcze kilka razy obijając się o siebie, a wkrótce one, jak i plama krwi pod nimi zostały przysłonięte przez dym. Dopiero teraz poczułem napływający ból. Krew kapała po mojej skórze. Byłem bez koszulki, przecież niedawno wstałem. Mój krzyk rozdarł powietrze. Był niewyobrażalnie głośny, rodzina, która wciąż stała naprzeciwko mnie zasłoniła uszy. Ciocia była Banshee, widocznie część umiejętności też były we mnie. Wrzeszczałem więc długo i głośno. Skrzydła ucięli przy samej skórze. Niestety kilka piór zostało. Nie mogli ich po prostu wyrwać. Oblali je wrzątkiem i brutalnie usunęli. Jak u kury. Ja natomiast wciąż się darłem, zalewając przy tym łzami. Przede mną pojawiła się potężna tablica o kolorze białym, jak wszystko tutaj.

Luther Amadeus Gabrielis Mundi.
Urodzony osiemnastego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. 
Lat piętnaście.
Syn Amadeusa Lorneona Mundi i Rebecci Symphonii Torio-Mundi.
Zastąp Anielski.
Wydział Brytyjski.
Status: Junior

Nagle tabliczka z pięknego, białego kamienia zmieniła swój odcień na czarny. Wyglądała jak zrobiona z grafitu. Jej dane podobnież zaczęły się zmieniać.

Luther Amadeus Gabrielis Mundi.
Urodzony osiemnastego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku. 
Lat piętnaście.
Syn Amadeusa Lorneona Mundi i Rebecci Symphonii Torio-Mundi.
Anioł Upadły Ukarany.
Brak wydziału.
Status: Żywy

Przełknąłem ślinę. Wszystko znikło, a my na nowo znaleźliśmy się w mojej sypialni. Na moich kończynach nie było już metalu, a ból ustał  Mój siedemnastoletni brat zaczął się śmiać. Śmiał się ze mnie. Zawsze powtarzał, że tak skończę. Nie byłem posłuszny. Byłem zbyt ludzki. Nawet tam nie uciekałem jak upadły. Tylko stałem jak człowiek i dygotałem jak galareta. Zostałem odtrącony przez samego Boga. Czy mogła istnieć większa dyskryminacja?! Tak. Utrata skrzydeł.
- Mówiłem! Mówiłem!- Krzyczał Donovar, unosząc ręce do góry i rozkładając skrzydła, aby dodatkowo mi dokuczyć...
Znalazłem się na ulicy. Wyrzucili mi przez okno spakowaną walizkę i jeszcze raz wrzasnęli, bym zapomniał o swoim nazwisku. Gdy oddalałem się od domu usłyszałem jeszcze tylko "Upadły!". Jednak nie przejmowałem się już. Odszedłem. Nie, wyrzucili mnie. Ale może. Może to nie było tak złe. W końcu się od nich uwolniłem od Donovara, który mnie dręczył. Od rodziców, którzy mnie dyskryminowali. Od ciągłego kpienia ze mnie, że nie byłem jak starszy brat. Byłem hańbą rodziny, a teraz tylko zostało to utwierdzone. 
Dwa miesiące błąkania się po Anglii później, odbiłem się od czyjejś twardej piersi. Spojrzałem w górę i napotkałem łagodne, złote oczy. Ich właściciel uśmiechnął się, obnarzając kły. Był jeszcze wtedy wyższy ode mnie, ale wyglądał na kogoś w moim wieku.
- Hej!- Zachichotał, unosząc rękę w geście powitalnym.
- Uch... Hej...- Odparłem zdenerwowany. Wyglądałem co najmniej źle. Obdarte ciuchy, pobrudzona twarz, tłuste włosy. 
- Nazywam się Josh! Josh Dun! A dokładniej Joshua, ale nie zwracaj uwagi na to imię i po prostu je skracaj! Co tu robisz młody? Wyglądasz potwornie!- Nie krył się z ekscytacją i ciągle mówił podniesionym głosem. Dopiero teraz ujrzałem różowe włosy. Dziwne, strasznie przykuwały uwagę. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, że nazwał mnie "młodym".
- Ja... Ja nic, naprawdę...- Spojrzałem na walizkę, która obijała się o moje nogi. 
- Hej? Co jest... Twoja rodzina... Cholera, to straszne... Upadły... Chodź tu biedaku, niech Cię przytulę!- Nie rozumiałem obrotu zdarzeń i skąd o tym wiedział, a zaraz po tym znalazłem się wtulony w jego szeroką klatkę piersiową.
- Co do...
- Jestem Dhampirem i umiem czytać po części w myślach. Co prawda odczytuję tylko niedawne zdarzenia, ale... Cholera, chcę cię przygarnąć. Spokojnie, nie zgwałcę Cię, mieszkam z matką, ojcem i czterema siostrami. Naprawdę wątpię, bym coś ci zrobił, maluchu.- Zaniemówiłem. Chłopak pociągnął mnie za sobą.- Jak się nazywasz?
- Ja... Ja... Luther...- Miałem zapomnieć o nazwisku. Rozglądnąłem się po wystawach. Na jednej z nich, przy sklepie z zabawkami, zobaczyłem czerwonego psa.- Luther Clifford. Mów mi Lucyfer... Albo Cliffo.

Do dzisiaj nie znał mojego prawdziwego nazwiska. Jedynymi osobami, które o nim wiedziały byli rodzice Duna. Szczerze? Cieszę się, że upadłem. Bo powstałem w towarzystwie najlepszych ludzi na świecie, a ta poprzednia rodzina... Nie była rodziną. Rodzina się wspiera, tam tego nie było.
- Jesteśmy rodziną...- wyszeptałem. Josh zmarszczył brwi w geście zapytania. Przełknąłem ślinę i skierowałem wzrok na jego oczy. Były tak samo złote jak wtedy. Nic się nie zmieniły. Tak samo radosne i pełne życia jak za pierwszym razem. Mimo smutku w moim sercu, uśmiechnąłem się.- Jesteśmy rodziną...
- Znowu retrospekcje na temat tamtych dni?- Spytał, kręcąc kółka kciukiem na skórze mojej dłoni. Pokiwałem głową, spoglądając na nasze ręce.
- Jesteśmy rodziną... A rodzina sobie pomaga.
- On nie jest naszą rodziną, Luther.
- Ale my jesteśmy rodziną. Tyle razy mi pomagałeś. Pomóż mi i teraz...- Mój wzrok powrócił na jego twarz. Josh patrzył na mnie jeszcze przez chwilę. Kolejne ciężkie westchnięcie tego dnia. W jego oczach zabłyszczały łzy.
- Twoje oczy są bez wyrazu. Jeśli to znowu je rozświetli... Zrobię to Luther. Pójdę tam zobaczyć co się z nim dzieje tylko ze względu na ciebie. Według mnie, ten typ nie zasługuje już na nic, a szczególnie na twoją uwagę.
- To była tylko i wyłącznie moja wina, Joshua. To przeze mnie miał atak.- Wychrypiałem. Josh fuknął. Jednak wstał i chwilę potem opuścił salę. Ja natomiast usiadłem. Sięgnąłem jedną ręką do swoich pleców. Były opatulone toną bandaży. Wiedziałem, że po pazurach Ryu nie zostanie nawet szrama. Nasza skóra zawsze się regeneruje, by na nowo stać się nieskazitelną. Jedyne blizny, które zostają na stałe, to te po skrzydłach. Spojrzałem na okno. Za nim było dosyć słonecznie. Przetarłem leniwie twarz. Byłem zmęczony tym wszystkim. Szpital nie jest moim ulubionym miejscem. Chcę do domu...
Chcę znowu spać przy Ryu...

- I co?- Spytałem, patrząc z nadzieją na Duna. Wyglądał dziwnie blado. Ale to dhampir. Oni zawsze są bladzi, więc co tu dłużej rozgrzebywać sprawę. Kolejny raz nerwowo przeczesał dłonią swoje czerwone włosy i kolejny raz westchnął. Uniosłem brwi. On nagle się uśmiechnął.
- Wszystko... Wszystko dobrze. Spał gdy przyszedłem, więc myślę, że jest ok.- Wyszczerzył się w moją stronę. Pogładził włosy. Tym razem jednak moje. Pierwszy raz od dłuższego czasu się uśmiechnąłem. Przymknąłem oczy i wtuliłem głowę w jego dłoń.
- To dobrze...- Wyszeptałem cicho, czując się o niebo lepiej. Kamień spadł mi z serca. Josh dziwnie chrząknął. Nie zwracałem na to uwagi. Chciałem teraz zasnąć i odwiedzić Ryu w jego śnie. Chciałem powiedzieć jak bardzo go przepraszam za wszystko co zrobiłem. Chciałem go przytulić i powąchać te jego cholerne włosy. Chciałem znowu przykrywać go tym głupim kocykiem w jednorożce. Chciałem, żeby po prostu był. Nie...
 Żebyśmy byli.

- Ryu?!- Krzyknąłem na wejściu do pokoju. Po moich ranach nie było śladu. Zagoiły się wraz z nadejściem dobrych myśli. Cisza. Nawołałem go jeszcze raz, tym razem wchodząc w głąb pokoju i robiąc to głośniej niż poprzednio. Ponownie odpowiedziała mi głucha, jak moja prababcia, cisza. Zmarszczyłem brwi. Ruszyłem do pokoju chłopaka w celu znalezienia go przy swoim biurkuz ponownie rysując coś czego nie będzie miał zamiaru mi pokazać. Otworzyłem naprawione już drzwi. Pusto. Po chłopaku nie zostało nic. Poczułem dłoń na ramieniu. Josh.
- Ja... Ja nie powiedziałem Ci... czegoś.- Wyszeptał. Ja natomiast pękłem i rozpłakałem się, rzucając w ramiona niższego. Ten mnie objął i zaczął gładzić po plecach.- To dla twojego dobra, skarbie... Nie płacz już, będzie dobrze...- Mruczał mi do ucha. Ja jedynie dalej zalewałem się łzami.
- N-nic! Nic nie, nie bę-będzie dobrze!- Zaskamlałem głośno, dławiąc się przy tym słoną cieczą.- Kłamałeś Josh! Kłamałeś tak długo!- Czkałem żałośnie. Starszy nie odpowiadał, jednak poczułem na swoim ramieniu wilgoć. Staliśmy tak przez dłuższy czas.
- Przepraszam... Po prostu... Po prostu byłeś szczęśliwy...- Odparł wreszcie łamliwym głosem, a ja zawyłem przeciągle.

Dni były puste, nudne, szare i nieciekawe. Ryu nie był na żadnych zajęciach od tygodnia. Ja poza szkołą jedynie siedziałem w salonie pijąc herbatę, przykryty kocykiem w jednorożce. Pusto patrzyłem się w drzwiz czekając na moment kiedy on w nich stanie. Ze swoją walizką, która znowu by mu upadła i pokazała zawartość w formie rysunków. Zawsze były one tylko szkicami, alebo obrysami. Nigdy ich nie kolorował. Twierdził, że nie ma do tego dobrych środków. Często mówił o jakiś markerach, które rzekomo były najlepszymi na świecie. Na myśl o tym w moich oczach pojawiły się łzyz które natychmiast wytarłem.
Pewnego dnia drzwi się otworzyły.
Nie stał w nich Josh.
Ryu też nie.
Była to jakaś odstrojona kobieta. No i jednak był też Josh, za nią, ale był.
- Panie Lutherze, sprawa jest prosta.- Powiedziała, gdy siedzieliśmy już przy stole.- Odbędzie się rozprawa sądowa względem Ryunosuke. Jest Pan podany jako osoba poszkodowana. Jestem tu, aby wyjaśnić Panu wszystko. Jeśli mam być szczera, kara została już podjęta.- Byłem całkowicie zdenerwowany i zdezorientowany.
- Zaraz, jaka kara?
- Względem Pana Ryunosuke. Zostanie on pod stałą obserwacją, zamieszka odizolowany od innych uczniów. Obejmuje to okres dwóch lat. Dodatkowo otrzyma on kilkanaście godzin prac społecznych i zakaz zbliżania się do Ciebie, Panie Lutherze, na odległość bliższą niż dwadzieścia metrów na okres dwóch lat.
- Zaraz, co?!- Wrzasnąłem stając.- Nie! Nie! On nic nie zawinił! To ja! Mnie poddajcie karze, Ryu jest niewinny!
- Panie Lutherze, rozumiemy Pana zdenerwowanie. Proszę usiąść. Postaram się przedyskutować jeszcze ostatni aspekt kary. Będę się starała wycofać zakaz zbliżania się ze szczególnym uwzględnieniem Pana.

- Błagam Cię, Lu. Ubieraj się szybciej.- Westchnął Josh. Ostatnimi czasy robi to wyjątkowo często.
- Dlaczego muszę odstrajać się jak na ślub?!
- Bo to sąd! Oczekują tam takiego ubioru!- Warknął na mnie. Przewróciłem oczami. Mokasyny, spodnie w kant, niebieska koszula. Skrzywiłem się nieco na widok jej zapięcia. Odpiąłem więc mankiety i podwinąłem ją do łokci, oraz rozpiąłem pierwszy guzik od góry. Od razu lepiej.
- Wiesz... To chyba nie będzie takie złe.- Poprawiłem włosy, które były ładnie zaczesane i jeszcze raz popsikałem się perfumami.
- Co?
- Ta rozprawa...
- Czemu tak uważasz?- Spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- W końcu zobaczę Ryu.- Uśmiechnąłem się do swojego odbicia w lustrze.

<Lel, krótkie ;-; działaj mistrzu i niech brykiety będą z tobą>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz