sobota, 6 sierpnia 2016

Od Ryu cd Luther'a

-Co za palant! - pomyślałem wściekle – Dlaczego ja się o niego martwię? Czy ktoś kiedykolwiek mnie docenił? Moją troskę? Moje poświęcenie? Nie, więc dlaczego on, Luther " wspaniały " miałby to docenić?! - zadawałem sobie te pytania w myślach, krążąc wściekle po pokoju. Nie wiedziałem, czy czułem złość czy żal, ale wiedziałem, że z pewnością czułem się upokorzony. Zaciskałem wściekle pięści i łykałem słone łzy – Czy on naprawdę jest aż tak głupi, by przyprowadzać do naszego mieszkania ludzi, których nie zna? Na dodatek takich ludzi... którzy z łatwością mogliby pogruchotać mu kości i... jeszcze... robić TO z nimi... Jezu... - po moim ciele przeszły dreszcze... sam nie wiedziałem czy to były dreszcze strachu czy obrzydzenia – I jeszcze... ... zrobił mi nadzieję... myślałem, że już zawsze będziemy razem... że... że on jest inny... on jest taki sam jak ONI! - nagle cały smutek uciekł ze mnie, jak wtedy, jak tamtego dnia...

Od samego rana padał deszcz, a niebo było szare, jak na czarno-białych filmach. Ja kroczyłem radośnie ulicą z kolorowym parasolem nad głową. W słuchawkach dudniły wesołe piosenki, zaś ja sam wyglądałem, jak wariat... przynajmniej każdy z tych szarych ludzi, którzy mnie mijali, mógł tak pomyśleć. Dokładnie pamiętam, jak byłem ubrany. Żółte rurki na neonowo zielonych szeleczkach, niebieska koszulka z wizerunkiem Rainbow Dash, żakiet w czerwono-pomarańczową kratkę i moje ulubione białe Vans'y. Po raz pierwszy w życiu cieszyłem się, że idę do szkoły, gdzie znowu mogę spotkać swoich najlepszych przyjaciół i oczywiście miłość mojego życia – Carlosa. Nadal nie mogłem uwierzyć w to, że przyznał mi się do bycia biseksualnym i w to, że zdobyłem się na odwagę, by mu powiedzieć, że się w nim kocham od kilku miesięcy. Kiedy mu to powiedziałem... był taki zachwycony. Jego oczy pełne blasku, jego szepty... to było coś cudownego. W końcu nabrałem chęci do życia, do nauki, do spełniania swoich marzeń... poczułem się komuś potrzebny i przez kogoś kochany. Z radością przekroczyłem szkolny próg. Kiedy jednak rozejrzałem się poczułem, że coś jest nie tak. Przeszedłem do szatni, gdzie od razu w oczy rzuciła mi się paczka moich przyjaciół – Sara, Sylvia, Edgar i oczywiście Carlos. 
- Hejka – przywitałem się pełen radości.
- Hej, hej – odpowiedziała cała czwórka jakoś niemrawo. Zdziwiłem się.
- Coś się stało? - zapytałem.
- Nie, nie. Skądże – zaprzeczyła Sara – Chodźcie, zaraz zaczną się lekcje – pognała nas w stronę sali lekcyjnej.
- Ryu... mogę teraz usiąść z... Edgarem? - zapytał nieco zakłopotany Carl.
- No... jasne, pewnie – odpowiedziałem – Nie mam zamiaru uwiązywać Cię przy sobie – uśmiechnąłem się, na co on dziwnie zdrętwiał i spojrzał podejrzliwie na Edgara, który również był lekko zmieszany. Zaraz jednak pobiegli razem pod salę lekcyjną. Nie byłem przerażony nigdy tak mocno, jak właśnie wtedy, kiedy w szatni zostałem zupełnie sam.
Na lekcji również siedziałem sam i wiedziałem, że jak tylko się skończy, znów stanę się klasową ofiarą... znów będą się ze mnie śmiać. Nie było inaczej. Wszyscy wkoło pytali mnie ironicznie " Gdzie się podział Twój team, pedale? " albo " Gdzie Twój chłopak, lalusiu? ". Problem był w tym, że po raz pierwszy nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo szukałem ich wszędzie, ale ich nie znalazłem... jakby się przede mną gdzieś ukrywali. Do końca dnia siedziałem sam i na lekcjach i na przerwach. Znów zacząłem się zamykać w łazience, by nikt mi nie dokuczał, znowu zacząłem rysować rysunki, które mnie przerażały i przypominały mi o wszystkich złych rzeczach, jakie mnie w życiu spotkały. Powiedziałem sobie jednak, że tak na pewno nie będzie. Muszę wiedzieć, o co chodzi, więc jak tylko minęła ostatnia lekcja, spakowałem się pospiesznie i niezauważalnie zmieniłem się w ćmę. Widziałem ich... ich zakłopotanie... ich strach. Zatrzymali się dopiero w parku, daleko za szkołą. Wiedzieli, że tam nie pójdę, bo bałem się tego miejsca, po incydencie z pewnymi dresiarzami, ale nie wiedzieli tego, że zmieniam się w różne zwierzęta. Przysiadłem na gałązce zaraz nad ich głowami i wytężyłem słuch.
- Jak długo macie zamiar to przed nim ukrywać? - mruknęła Sara – Dobrze wiecie, że z nim jest źle – pogroziła im palcem.
- Phi... wali mnie to – burknął Carlos. Nigdy go nie widziałem tak obojętnego – No... Saruś... nie patrz tak na mnie – podszedł do niej i objął ją w pasie jak... swoją dziewczynę?! Tak... to był koszmar!
- Dobra, dobra... będziecie się później miziać. Lepiej wymyślmy, co mu powiedzieć. Ja nie mam zamiaru specjalnie przepisywać się ze szkoły – kategorycznie oświadczyła Sylvia.
- Spokojnie, kotek – pocieszył dziewczynę Edgar – Moim zdaniem powinniśmy mu powiedzieć prosto i zwięźle. Jesteś już nam nie potrzebny i tyle – rozłożył ręce chłopak.
- No, to byłby bardzo dobry pomysł... – powiedziała do Edgara - ... ale ktoś wpadł na genialny pomysł wyznawania miłości temu nieudacznikowi – mruknęła Sara do Carl'a.
- No Jezu... to już pobawić mi się nie wolno? - obruszył się. Tego już wtedy było za wiele... stanowczo za wiele. Odleciałem kawałek i powróciłem do poprzedniej formy. Jakie było ich ogromne zdziwienie, kiedy wyszedłem zza najbliższego drzewa, jak widmo. W odbiciu kałuży widziałem moją twarz...blada, jak jeszcze nigdy nie była i moje oczy... jakby nie moje.
- Hejka – mruknąłem i uśmiechnąłem się ironicznie.
- C-co ty tu robisz...? - zaśmiała się ogromnie zakłopotana Sylvia.
- Stoję. Nie widać? - warknąłem – Za to widać, że wy tu sobie konspirujecie za moimi plecami... ciekawych rzeczy się tu dowiedziałem.
- Co ty powiesz... - rzucił Edgar, na co ja okazałem mu swoje nadludzko długie kły. Zaraz zbladł i zamilkł.
- Nawet ty, Carlosie? - spytałem z odrobiną nadziei – Nie musisz być z nimi... możesz zostać ze mną – zaproponowałem.
- Wolałbym nie... szkoda mi życia na Ciebie – rzucił z założonymi rękami.
- No cóż... szkoda – westchnąłem, po czym rozejrzałem się po parku. Pusto. Uśmiechnąłem się, jak szaleniec i zmieniłem swoje ciało na silniejsze... bardziej drapieżne. Och... to cudowne uczucie przemiany. Byłem tygrysem... cudownym, dumnym drapieżnikiem. Widziałem ich przerażone spojrzenia... ich łzy. Czułem się wspaniale, kiedy poczułem swoją siłę. Zabiłem ich... jedno po drugim. Dziewczynki mają pierwszeństwo, więc zatopiłem ostre kły i pazury w ich miękkim ciałku, potem był Edgar, którego rozszarpałem jednym machnięciem łap. I na końcu Carlos... człowiek, któremu oddałem swoje serce, a on nim rzucił w kąt, jak niepotrzebną i szpetną zabawką. W jeden cień pokochałem go na zabój, a w drugi znienawidziłem na zabój. Jego nie chciałem widzieć rozpatroszonego... zwyczajnie położyłem się na nim, pożegnałem się z nim liżać go lekko w policzek i przejechałem pazurem wzdłuż jego szyi. Trysnęła wkoło krew, której zapach tak bardzo mi się wtedy podobał. Podniosłem się i rozejrzałem. Ciała były od siebie oddalone, więc postanowiłem je umieścić w jednym miejscu.
- Przyjaciół nie należy rozdzielać – zaśmiałem się w duchu...

Wiedziałem, że zaraz się przemienię i nie będę miał nad tym kontroli. Czułem, jak instynkty zaczynają się zmieniać... jak zabicie człowieka staje się dla mnie powinnością, obroną... nie nieludzkim czynem. Jednak jeszcze miałem w sobie trochę z człowieka i wracały wspomnienia, przestrzegające " Nie popełnij jeszcze raz tego samego błędu ". Poczułem, jak się zmieniam. Nie miałem co się opierać... i tak to przekleństwo przejełoby nade mną kontrolę. Pozwoliłem więc działać losowi. Stałem się leopardem... aż dziwiłem się, że nie tygrysem, jak wtedy.
- Ryu... naprawdę... nie chciałem na Ciebie nakrzyczeć... - ciągle mówił blondyn, a ja nie mogłem znieść jego zawodzenia... jego skiałczenia, jak psa stojącego pod drzwiami podczas ulewy.
- Milcz! – warknąłem – Odejdź!
- Ryu... - szepnął z lękiem w głosie – Wszystko... okey?
- Nie! - skoczyłem na drzwi, wbijając pazury głęboko w drewno. Dostałem szału. Z wściekłością próbowałem wydostać się, zniszczyć barierę między mną, a nim. Czułem, jak się boi, jak powoli oduswa się od drzwi, które drapałem coraz mocniej i częściej. Zacząłem taranować je ciałem, by wyskoczyć przez wydrapany otwór. W końcu straciłem cierpliwość. Oddaliłem się na koniec pokoju, rozpędziłem się i z całych sił wbiłem swój łeb w otwór w drzwiach. Udało mi się w końcu. Poślizgnąłem się na panelach, ale zaraz odzyskałem równowagę. I zobaczyłem jego... stojącego między mną, a drzwiami na korytarz w akademiku. Stanąłem przed nim w postaci wściekłego leoparda.



- To ja się martwię... płaczę... przez całą noc... i wytykam sobie, że to moja wina, a ty? Ty mnie poniżasz? - warknąłem – Myślałem, że jesteś inny... lepszy... że w końcu jest dla mnie nadzieja... popamiętasz mnie, demonie! - przygotowałem się do skoku z zamiarem zaatakowania blondyna... być może nawet śmiertelnie. Za długo już tłumiłem to wszystko w sobie. Wychodziłem z założenia, że skoro nie chciał mieć ze mną relacji, nie musiał jej mieć. Z czasem zacząłbym sobie dawać radę... jak zawsze. Nie mogłem mu tego darować, więc skoczyłem na niego w złych zamiarach... chciałem go skrzywdzić, ale zapewne gdybym był człowiekiem nie odważyłbym się nawet pisnąć. Chłopak jednak zrobił unik. Uniknął co prawda groźnego ataku i wbicia kłów w szyję, ale wolałem się nieźle poturbować przy próbie zranienia chłopaka niż poddania się. Obróciłem się do przodu i zdołałem przejechać pazurami po plecach Luther'a. Blondyn upadł wyginając się w bolesnych konwulsjach.
- Masz za swoje, diable – rzuciłem z pogardą i spojrzałem na drzwi. Chciałem uciec zanim to chłopak mnie zaatakuje. Musiałem wyskoczyć przez okno. Rozpędziłem się dziko i wyskoczyłem, rozbijając okno. Powiem szczerze, że to piekielnie bolało, ale w tamtej chwili było to naprawdę mało istotne. Spadłem prosto na drzewo, dzięki czemu na ziemi znalazłem się bezpiecznie... nawet bez szkieł w łapach i w innych miejscach, ale i tak nie brakło na moim ciele ran. Znalazłem się na szkolnym wirydarzu. Trawniki, kwiaty, drzewa oraz fontanna na środku sprawiały, że było to idealnie miejsce na popołudniową naukę lub odpoczynek. Rano jednak nie było tak wielu osób, co nie oznacza wcale, że w ogóle za ranka nikogo tam nie było. Poczułem każdy przerażony wzrok zwrócony na mnie... cudowne uczucie, kiedy po tylu latach udręki boi się właśnie Ciebie. Patrzyłem na tych wszystkich uczniów nienawistnym spojrzeniem. Wszyscy uciekli, a ja dumny ze swej przemiany ryknąłem donośnie, co poniosło się echem po całej szkole. Wiedziałem jednak, że nie ucieknę po bramy są zamknięte. Pozostało mi skorzystać z pomocy powietrza i błękitnego nieba. Zmieniłem swoją formę na skowronka. Drobny, niepozorny ptaszek... idealna przykrywka.
Opuściłem akademię... i to miasto. Odleciałem daleko na jego obrzeża, gdzie technologia nie docierała, a dom pojawiał się co dwa kilometry. Obniżyłem loty i zatrzymałem się na jednej z gałęzi... i chyba był to masywny dąb. Odzyskałem swoją pierwotną formę. Jako człowiek miałem zniszczone ubrania i sporo blizn po cięciu szkła. Dopiero wtedy na drzewie poczułem, że to potwornie boli i szczypie. Zeskoczyłem z drzewa, ale to był zły pomysł. Zrobiłem sobie coś z kostką, bo źle na nią upadłem...
- Kuźwa... - powiedziałem zaszlochany – Dlaczego to wszystko tak boli? - oparłem się o pień. Nareszcie zacząłem trzeźwo myśleć – Ja chciałem go zabić... - wyszeptałem i poczułem, jak ogarnia mnie rozpacz – Nie wiele brakowało, a bym go zabił – wybuchłem przerażającym szlochem. Darłem się, jak nigdy bym się nie zdobył. Wszystkie te fakty zaczęły do mnie docierać. Czemu ja w ogóle mieszkam z kimś skoro zabiłem aż czworo ludzi? Dlaczego nie dali mnie do jakiejś izolatki? Cały czas te pytania dudniły w mojej głowie. Na dodatek zraniłem Luther'a. A co, jeśli on się tam wykrwawi i to przeze mnie?
- C-co j-ja n-naj-lepszego naro-narobiłem? - wyjąkałem przez szloch – Przecież teraz nie uda mi się zmienić w zwierzę, które lata... jestem na to zbyt słaby – pomyślałem i wtedy na gałęzi przysiadł się wróbelek.
- Hej, ty wróbelku... na tej gałązce – wskazałem.
- Też mi coś... ludzie nigdy nie zrozumieją, że nie mogą się z nami porozumiewać – burknął.
- Nie, zaczekaj, ja cię rozumiem! - krzyknąłem wręcz z histerią – Proszę... potrzebuję Twojej pomocy. Jestem zmiennokształtnym i rozumiem waszą mowę, ale nie jestem w stanie się zmienić... nie mam siły – westchnąłem.
- Naprawdę mnie rozumiesz? - dopytał, na co ja pokiwałem głową. Ptaszek podleciał do mnie.
- Źle wyglądasz... co Ci się stało? - spytał – Nigdy nie widziałem, żeby ludzie tak wyglądali.
- Miałem drobny wypadek, ale obawiam się, że mój przyjaciel ma większy. Boję się, że umrze. Ja nie jestem w stanie się zmienić w ptaka... ani w żadne zwierzę, które lata, by móc do niego wrócić. Proszę Cię... leć do niego i sprawdź, co z nim jest – poprosiłem ze łzami w oczach.
- Ale gdzie on jest? - spytał wróbelek, wyraźnie zaniepokojony.
- W mieście... tam, gdzie jest dużo ludzi. Tam jest ogromna budowla. W środku są drzewa, kwiaty i tam też wytryskuje woda z ziemi. Poszukaj rozbitego okna. Jeśli ktoś tam w środku jest i wygląda źle zawiadom o tym kogoś. Są tam inni zmiennokształtni. Jeśli zaczniesz coś mówić, usłyszą Cię. Powiedz im o tym, że trzeba temu człowiekowi pomóc – wytłumaczyłem.
- Znajdę to miejsce. Popytam okolicznych. A co z Tobą? - zapytał przestraszony.
- Ja muszę coś zrobić z ranami i kostką, ale prawdopodobnie będę zmierzał w drogę powrotną. Jeśli zobaczysz samotnego konia, to będę ja. Najważniejsze jest to, żeby mu się nic nie stało. Ja jak wrócę to wszystkiego się dowiem. Nie musisz mnie potem szukać – ulżyło mi, kiedy ptaszek wyraził aprobatę i chciał mi pomóc.
- Dobrze, już lecę. Nie będę tracił cennego czasu – wzbił się w powietrze i poleciał w dal.
- Boże... niech jemu nic nie będzie... nie karaj go za moje grzechy – spojrzałem w niebo i poczułem, jak moje oczy znów zachodzą falą łez – Mnie ukaraj, ale... jemu pozwól żyć... niech jemu nic nie będzie – zacząłem się cały trząść ze strachu i stresu, ale wiedziałem, że nie mogę tak bezczynnie siedzieć. Podniosłem się lekko i ostatkiem sił zmieniłem się w konia. Zdecydowanie o trzech kopytach będzie mi się lepiej i szybciej szło.



- Pieprzyć mnie i moje zdrowie... zasłużyłem – parsknąłem do siebie i ruszyłem w drogę powrotną. Niebo się zachmurzyło i wyczuwałem w powietrzu ulewę. Powoli i wytrwale kroczyłem przez łąki, trawy, lasy i bagna. Noga bolała mnie niemiłosiernie przy każdym kroku, a silny wiatr ranił moje blizny. Miałem gdzieś to, że będę miał jakieś zakażenie... musiałem wrócić i sprawdzić, czy z Luther'em wszystko jest okey, co nie oznacza, że miałem zamiar mu wybaczyć. Nadal czułem się bardzo silnie skrzywdzony i co najważniejsze... wiedziałem, że nasze wspólne mieszkanie będzie dla mnie koszmarem. Wiedziałem, że mnie zniszczy, że będzie mnie nienawidził i na każdym kroku będzie mi robił na złość.
- Przecież... ja go tak lubię... on mnie rozumie... on ma do mnie cierpliwość... dlaczego okazał się zwykłym... - aż to słowo nie mogło mi przejść przez gardło. Puszczalski? Tak, dokładnie o to mi chodziło. Doszedłem jednak do wniosku, że fakt iż ja chowam się przed ludźmi, nie oznacza, że Luther też ma się zamknąć w swoim malutkim i ograniczonym świecie, a także nie korzystać z uroków życia. Nadal jednak uważałem, że wolałbym zobaczyć jak kocha się z tym całym Josh'em niż z tym... niebezpiecznym zapewne człowiekiem. A co by było, gdyby zabił blondyna, jak ten by spał... albo jakby skrzywdził Tymona. O, wtedy to bym skurwysyna zagryzł... choć w sumie... w obydwu przypadkach zgarnąłbym ze sobą Josh'a i razem poznęcalibyśmy się nad tym zbirem.
- Teraz to i tak już nie ma znaczenia – powiedziałem do siebie i właśnie wtedy poczułem pierwsze krople deszczu na swojej skórze. Minęła chwila, kiedy zaczęła się ulewa.
- Ciekawe, czy dziadziu miał rację... - zacząłem i zadarłem łeb lekko w niebo - ... że kiedy pada deszcz, Bóg płacze. Ciekawe czy nad ludzką głupotą... czy nieszczęściem, bo nad moją niedolą nawet Bóg nie płacze – rzuciłem z pretensją – Może chociaż te boskie łzy oczyszczą moje niewinne ciało i grzeszną duszę.

( Jezu... WTF? Sama nwm, co tu się dzieje ._. Acha, i wiedz, że jeszcze długo Ryu będzie zły i obrażony. Nie naprawisz tego w jednym opku :* Też Cię kocham )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz