poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Od Ryu cd Luther'a

Ulewa lekko ustała pod wieczór, jednak niebo nadał było szare i smutne, jak i wszystko wkoło. Uparcie szedłem przed siebie. Od czasu do czasu zmieniałem tempo z marszu na kłus, ale z moją kontuzją nie mogłem długo biec... nawet truchtem. Musiałem jednak zbierać siły, by przed wejściem na tereny mieszkalne móc zmienić się w mniej rzucające się w oczy zwierzę. Niby powiedziałem wróbelkowi, żeby nie wracał, by mnie informować, ale przez to martwiłem się, jak chyba jeszcze nigdy. Z jednej strony miałem nadzieję, że wszystko jest okey, a z drugiej, że ludzka znieczulica aktywowała się i tym razem to Luther musiał przez nią cierpieć. Takich wyrzutów sumienia chyba nie miałem od tamtego dnia, kiedy będąc w gimnazjum zabiłem czwórkę moich rówieśników. Byłem strasznie przygnębiony, kiedy zaczynałem nad tym myśleć za dużo.
- Ale warto było... - pomyślałem - ... przeżyć chociaż trzy tygodnie w szczęściu. Mam co dobrego wspominać – uśmiechnąłem się niemrawo i mimo, że to co powiedziałem było prawdą, to i tak raczej średnio mnie przekonywało.
Kiedy tylko z daleka udało mi się dojrzeć już zarysy obrzeży miasta postanowiłem zmienić swoją formę. Wyczuwałem zapach ludzi. Tutaj mogli się już pojawić i wolałem nie ryzykować. Kiedy doszedłem do krańca lasu zmieniłem się w psa.


Ruszyłem przez pola uprawne i udało mi się wyjść na drogę miejską prowadzącą prosto do centrum. Moja podróż dobiegała końca. Przeczuwałem, że dojdę do akademii przed wschodem słońca. Nagle na niebie zauważyłem wróbla, który leciał w stronę lasu.
- Wróbelku, wróbelku! - ptak zatrzymał się w powietrzu i rozejrzał – Tutaj, tutaj! - zawołałem – To ty? - dopytałem. Wróbel wróblowi nie równy, ale ze mnie żaden ornitolog.
- Ach, właśnie Cię szukałem! - zawołał, podleciał do mnie i usiadł na moim grzbiecie – Miałeś być koniem.
- Byłem, ale teraz muszę być zwierzęciem, które mniej rzuca się w oczy – powiedziałem przyjaźnie.
- Przecież koń to normalne zwierzę – zdziwił się wróbelek.
- Tak, ale uwierz mi na słowo, samotny koń kroczący po ulicach to niecodzienny widok – rzuciłem z nutką ironii – Czemu ja gadam o swoich przemianach? Co z tym chłopakiem? Dowiedziałeś się coś? - spytałem. Ciśnienie zaraz mi podskoczyło, bo wróciłem myślami do rzeczywistości.
- Nie znalazłem go w pokoju, o którym mówiłeś – zasmucił się – Dużo krwi tam było, ale widziałem też, że była rozmyta. Ktoś tam był – oznajmił.
- Czyli ktoś go stamtąd zabrał... mam nadzieję, że żywego – westchnąłem i usiadłem, a ptak przeniósł się na moją głowę.
- Myślę, że tak. Pytałem okolicznych. Mówili, że słyszeli krzyki dwóch ludzi... i że było dosyć spore poruszenie... - zaczął nagle podejrzanie przycinać swoje wypowiedzi – I... szukają Cię... ludzie z akademii – szepnął ze strachem w głosie. Doznałem szoku, bo szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się tego, że zrobi się z tego aż taka sensacja, by szukać mnie i może jeszcze rozwieszać za mną listy gończe. Spojrzałem w niebo i pomyślałem wtedy, że już naprawdę nie mam do czego wracać, ale mimo to muszę wrócić... by nikomu już nie stała się krzywda.
- Co ty zrobiłeś? - spytał szeptem ptaszek i tym samym wybił mnie z toku moich myśli. Uśmiechnąłem się lekko.
- Popuściłem swoje wodze... - spojrzałem na niego - ... i straciłem wszystko w ciągu kilku minut. Dziękuję za twoją pomoc i życzliwość. Wracaj do domu – rzuciłem wdzięcznie w jego stronę i zerwałem się do truchtu w stronę miasta.
- Na pewno nie potrzebujesz pomocy? - spytał wróbelek lecąc nad moją głową.
- Dalej muszę iść sam. I tak już wiele dla mnie zrobiłeś. Gdybyś ty kiedyś potrzebował czegoś... znajdź mnie – rzuciłem tylko i szedłem dalej. Nie odwróciłem się już za siebie. Przez chwilę nawet myślałem czy nie zawrócić i nie zrezygnować z ludzkiego życia.
- Ryu... przestań myśleć – warknąłem do siebie – I tak już jesteś na dnie.
Noc była zimna i wietrzna. Na ulicach w mieście panowały pustki. Jedynie latarnie i neonowe lampiony oświetlały ulicę. Kroczyłem nią powoli wyostrzając swoje zmysły na każdy drobny szmer czy mruganie światła. W końcu ujrzałem gmach akademii i przyspieszyłem kroku. Nieźle jednak musiałem się namęczyć, żeby wleźć pod tych pieprzonych schodach. Powiem szczerze, że miałem dość. Byłem zmęczony, głodny i wszystko mnie bolało... łącznie z sercem, dumą i sumieniem. Czy bałem się przekroczyć bramy akademii? Jak nigdy, ale wiedziałem, że nie mogę zostać bezkarny ani nie mogę zostawić Luther'a na pastwę losu. Przecisnąłem się więc przez kraty i znalazłem się na głównej drodze prowadzącej do gmachu odnowionego zamku, w którym mieściła się szkoła. Jak tylko przekroczyłem próg odzyskałem swoją formę. Bycie w innej formie niż początkowa również męczy i kiedy człowiek jest już na granicach swojej wytrzymałości sam z siebie wraca do swojej formy. Ja jednak nie musiałem się o to martwić. Aż tak źle ze mną nie było. Za to wyglądałem dosyć niekorzystnie. Obdarte i brudne ubrania, pocięta i sucha skóra... no, ja bym był nieco zmieszany, gdybym kogoś takiego spotkał. Czułem się dziwnie, kiedy stałem tak w ciemnościach przed tym wielkim budynkiem. W tym świetle wyglądał trochę mrocznie. Takim też go wtedy zapamiętałem. Kiedy tak stałem po drugiej stronie bramy poczułem, że nie jestem sam. Zanim jednak zdążyłem wszystkie fakty złożyć do kupy, upadłem pod ciężarem siatki z ciężarkami. Wpadłem w panikę. Zacząłem głośno krzyczeć i się szamotać. 
- Wypuśćcie mnie! Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! - krzyczałem ze łzami w oczach.
- Nie szamotaj się tak! - rzucił wściekle w moją stronę kobiecy głos. Kiedy wykręciłem głową w inną stronę ujrzałem właścicielkę głosu oraz kilka innych osób... było ich około pięciu.
- Co wy robicie?! Ja... ja tu chodzę do szkoły! - wrzasnąłem w desperacji – Nie włamałem się tutaj!
- Wiemy! Nie drzyj mordy – burknęła kobieta.
- Pani MacHale... może nie tak ostro. Pan dyrektor mówił, że nie mamy mu zrobić krzywdy – zwrócił kobiecie uwagę młody chłopak. W świetle latarek nie wiele zauważyłem, ale z pewnością jego wiek był bliski mojego oraz miał brązowe włosy z białymi pasemkami.
- Przecież nic mu nie robię – odburknęła wiążąc siatkę.
- No... cieleśnie na pewno nie, ale psychicznie to już bardzo możliwe. Może po czymś takim lepiej go nie straszyć... - zaproponował chłopak, co spotkało się z aprobatą reszty grupy – Nie sądzę, aby był aż tak niebezpieczny – dodał – Może... nie nieśmy go jak zwierzę złapane gdzieś... w lesie... nie wiem... on też ma swoją godność – uzasadnił swoją wypowiedź. Kobieta westchnęła ciężko, sięgnęła do pasa i wyciągnęła z niego sztylet, który odbił się od latarki w moich szklanych od łez oczach.
- Nie zabijaj mnie... proszę... - zamknąłem oczy – A jak już... to szybko... nie chcę cierpieć – szepnąłem i skuliłem się najbardziej, jak mogłem. Usłyszałem szepty.
- Nie mam zamiaru Cię zabijać, głąbie – burknęła zakłopotana kobieta – No, błagam... czy ja wam jedynie przypominam maszynę do zabijania?! - wstała wściekła i spojrzała na nas z pretensjami... i na mnie i na swoją grupę – Rozetnijcie tą siatkę – rozkazała. Pierwszy podszedł do mnie chłopak, który wcześniej zwrócił swojej przełożonej uwagę.
- Nie bój się... pani MacHale jest troszkę... stara się być zawsze ubezpieczona aż za bardzo – uśmiechnął się nieco zakłopotany – Nie wątpimy w to, że chodzisz tu do szkoły, ale... jesteś chyba odrobinkę niebezpieczny, ale tak tylko odrobinkę – zaśmiał się niemrawo chłopak.
- Może zamiast paplać rozciąłbyś tą siatkę – rzucił jeden z jego kolegów, który wyglądał mi na dość napakowanego. Kucnął, wziął sztylet i rozciął nim wzdłuż moje więzienie. Ja oczywiście skuliłem się, bo i tak nieźle mnie nastraszyli. Uwolnili mnie, a ja spróbowałem powoli wstać, żeby mnie nie zestrzelili. Już miałem lekko podnieść ręce do góry, ale kobieta, która na mnie troszkę nakrzyczała opuściła mi ręce.
- Nie jesteśmy FBI. Spokojnie. Bądź grzeczny, a nic Ci się nie stanie – zapewniła kobieta – Chodź. Na razie musisz znaleźć się u doktora, bo wyglądasz jakbyś przeszedł przez pola ostrężyn – rzuciła i pognała nas w stronę budynku. Nie byłem pewien czy szpital nie jest gdzieś na mieście, ale mimo mojej obecności w szkole, nie znałem każdego jej zakamarka. Zdziwiłem się, kiedy skręciliśmy w ścieżkę prowadzącą na tyły posiadłości. Tam jeszcze nigdy nie byłem, ale nie miałem nic innego do zrobienia, jak tylko im zaufać. Szedłem więc tam, gdzie mnie prowadzili. Okazało się jednak, że rzeczywiście... w akademii jest skrzydło lekarskie, ale to raczej nic dziwnego. W każdej szkole jest pielęgniarka, a nawet dentysta. Jeden z chłopaków zapukał do białych drzwi z tabliczką i rzeczywiście... ktoś był w środku.
- Mamy gagatka – zaśmiał się do kobiety, która siedziała przy biurku – I nawet pokiereszowany, jak mówili – dodał, na co spojrzałem na niego przestraszony. Jaki gagatek? Kto mówił?
- Przepraszam... nie chcę przeszkadzać i przerywać tej konwersacji, ale ja nie wiem, w jakim się położeniu znalazłem... czy ktoś mógłby mi to wyjaśnić? - spytałem naprawdę zdenerwowany. Wszyscy spojrzeli po sobie.
- Jak na razie, to widzę, że przydałoby Cię opatrzyć i... - kobieta spojrzała na moją kostkę - ... i Twoją kostkę. To jest na razie nasz priorytet. Potem pasowałoby, żebyś się posilił i odpoczął, więc nie zaprzątaj swojej rozczochranej główki czymś tak błahym, jak to, dlaczego jesteś eskortowany przez najlepszych ochroniarzy, działających w naszej szkole – no, to rzeczywiście bardzo mnie pocieszyło. Zmierzyłem kobietę podejrzliwym spojrzeniem. Nie miałem do tych ludzi zaufania za grosz, ale byłem w złej sytuacji. Tak czy siak nie udałoby mi się uciec.
- Ale ja naprawdę... - i wtedy przypomniałem sobie o osobie, o której przez emocje kompletnie zapomniałem - ... co się stało z Luther'em Clifford'em?! - ożyłem – Czy on żyje? Nic mu nie jest? Powiedzcie mi... - powiedziałem wręcz z błagalnym głosem – Ja wiem, co mu zrobiłem. Jestem tego świadom i domyślam się, że wasza eskorta wiąże się z moim nagannym zachowaniem, ale na litość boską... co z nim jest? - spojrzałem po wszystkich i poczułem, jak znowu ogarnia mnie stres. Znowu wszystkie obawy wróciły i zacząłem się nimi wszystkimi naraz martwić, co spowodowało, że zrobiło mi się okropnie słabo i świat zawirował mi przed oczami. Moja kostka w tamtej chwili mocno dała o sobie znać i nie stanowiła dla mnie silnego oparcia, więc poleciałem do tyłu, jak długi, ale ku mojemu zdziwieniu nie doznałem bliskiego spotkania z podłogą. Udało im się mnie złapać i ułożyć do siadu. Złapałem się za głowę, która nadal wirowała... jak w ogromnej karuzeli.
- Moja głowa... - wyjęczałem.
- Kładźcie go tutaj – lekarka zerwała się na równe nogi i wskazała łóżko do zabiegów. Podniósł mnie ktoś... chyba ten najbardziej napakowany człowiek. Byłem pewien, że praktycznie rzuci mną, jak kłodą, bo należało mi się po tym, co zrobiłem, ale pomyliłem się. Zostałem ułożony na łóżku, jak człowiek z porcelany... przecież mi się takie traktowanie nie należało, ale czym dłużej o tym myślałem, tym bardziej bolała mnie głowa.
- Posłuchaj mnie... z Twoim kolegą jest wszystko dobrze. O niego się nie martw – pocieszyła mnie pani doktor o... dziwnie dużym biuście, na szczęście szczelnie schowanym pod brązowym swetrem.
- Ciekawe, jak długo jeszcze " kolegą " - rzucił jeden z ochroniarzy.
- Szczym ryj, do kurwy nędzy! - rzuciła wściekle pielęgniarka – Chcesz go wieść na ostry dyżur?! Pytam się! - chłopak nic nie odpowiedział. Zapewne nieźle się przestraszył i oczywiście speszył. Niby kobieta, a taka agresywna.
- No, spokojnie, kochaniutki. Uspokój się, jesteś bezpieczny. Nie myśl o niczym... zamknij sobie oczka – wzięła dwa palce i przymknęła moje powieki – O, właśnie tak. Ty sobie będzie spokojnie drzemał, a ja będę Cię tu opatrywać, dobrze? Jak będzie coś bolało, to mi mów – powiedziała z radością.
- Też chciałbym mieć taką opiekę, jakby mnie przyłapali na takim czynie – któryś z ochroniarzy fuknął pod nosem, ale że w pokoju było cicho, chyba wszyscy to usłyszeli. Zaskakująca była reakcja pielęgniarki, która zerwała się jak oparzona i warknęła. Uchyliłem jedno oko i zobaczyłem jej wielkie kły... była wampirem.
- Wypierdalać na korytarz, ale już! - warknęła i pogoniła wszystkich na zewnątrz. Trzasnęła drzwiami i odetchnęła.
- Spokojnie, kochaniutki. Na Ciebie nie będę krzyczeć – przejechała dłonią po moim policzku – Oni są odrobinkę znieczuleni, jeśli chodzi o stany ludzkiej psychiki i nie rozumieją... że czasami człowiek bardziej cierpi psychicznie niż fizycznie – westchnęła – No, nie mamy na co czekać. Będę miała sporo pracy, a Tobie przydałoby się przespać – uśmiechnęła się – Zaczniemy od Twojej nogi, okey? - spytała, a ja tylko delikatnie pokiwałem głową, której ból powoli przestawał mi doskwierać. Może przez ten różowo-niebieski pokój z rysunkami kotków, piesków i innych słodkich zwierzątek.
Z kostką było najgorzej. Okazało się, że nieźle pogłębiłem uraz przez swoją upartą wyprawę. Pani doktor, która miała na imię Vittoria powiedziała mi, że będę musiał ograniczyć ruch, a jak już będę musiał gdzieś iść to tylko o kulach. Ciężko było, jak doprowadzała moją nogę do porządku. Ciężki był ze mnie pacjent, ale i tak wmawiała mi, że nie jeden facet zwijałby się z bólu na moim miejscu podczas gdy ja jedynie syczałem i sobie popłakiwałem od czasu do czasu. Kiedy przeszła do moich ran ciętych zaczynałem przysypiać, lecz musiałem się jej spytać o coś, zanim zasnę.
- Proszę pani? - zagaiłem.
- Boli? - zapytała ze strachem.
- Nie, ale... mogę się pani o coś spytać? - kobieta pokiwała głową na tak – Czy... czy ja trafię do więzienia? Czy do psychiatryka? - nie chciało mi się już płakać. Oczy miałem wyschnięte na wiór. Kobieta milczała.
- Czyli co? Zabiją mnie? - spytałem mając ochotę zniknąć... zanim będzie na mnie jakaś cholerna egzekucja.
- Nie! Aż tak źle nie jest – zapewniła – Ja... nie wiem, co mam Ci powiedzieć, bo nie wiem, co się z Tobą stanie. Nad tym musi zadecydować rada, ale uwierz... na pewno Cię nie zabiją ani nie zamkną w psychiatryku czy więzieniu... przynajmniej nie takim zwyczajnym. My mamy odmienne prawo, zasady, sądy i władzę. U nas inaczej się sądzi – wyjaśniła.
- Nie sądzę, aby była na moją winę odmienna kara niż taka, którą stosuje się w świecie zwykłych ludzi – westchnąłem – Ale należy mi się. Tego nie mogę zaprzeczyć. 
- Nie gadaj głupot – burknęła.
- To prawda – wzruszyłem ramionami przerzucając wzrok na ścianę.
- Spójrz na mnie – powiedziała cicho, a jak tylko lekko zerknąłem jej w oczy – Twoje oczy nie są oczami seryjnego mordercy. Masz oczy człowieka nieszczęśliwego, zranionego... nie będą Cię karać za impuls. Ty po części masz zwierzęce instynkty i fakt, że czasami dziwnie się zachowujesz, jest jak najbardziej na miejscu. Masz do tego prawo, bo jesteś zmiennokształtnym. My wampiry jesteśmy karane za krzywdzenie ludzi, ale okoliczności " głodu " są brane pod uwagę. Zresztą... - uśmiechnęła się - ... co ja Ci będę zawracać głowę druczkami prawnymi. Na razie musisz wrócić do zdrowia – powróciła do swojej pracy, jak gdyby nigdy nic, ale ja toczyłem wewnętrzną walkę ze sobą.
- Może powinienem ich wyręczyć? - zadawałem sobie pytania w myślach – Wyświadczyłbym światu przysługę, gdybym sobie odebrał życie. Przynajmniej nikt nie musiałby się mną przejmować. Ani wujek z ciocią, ani szkolny personel, ani ludzie na ulicy... ani Luther. Oni wszyscy mogliby w końcu spokojnie spać – wtedy moje oczka się zamknęły, a moja głowa powiedziała stanowczo, że musi odpocząć od mojego nachalnego głupiego myślenia.

Okey... fajnie się obudzić w czyimś pokoju... bardzo... dużym pokoju, ale chyba niezbyt urządzonym. Puste ściany, szafki, pułki... dziwne miejsce. Ale tapeta na ścianach była bardzo fajna... taka bardzo tęczowa i miała ładne wzory, ale w tamtym momencie, to nie było moje zmartwienie. Podniosłem się z łóżka i przetarłem dłonią oczy. Śmieszne było uczucie, że praktycznie wszędzie mam plasterki i bandaże.
- Muszę naprawdę dziwnie wyglądać – rzuciłem po części dla śmieszku, po części z pogardą dla siebie. Zapomnieli chyba, że mi się nie za bardzo wolno ruszać, a kuli nigdzie w pobliżu nie widziałem.
- Halo! Jest tu kto? - spytałem i raczej nie oczekiwałem odpowiedzi, ale ku mojemu zaskoczeniu... nie byłem w mieszkaniu sam. Nagle do pokoju, w którym leżałem wpadła istota... ludzka, kobieta, może jakieś 25 lat, wytatuowana tu i ówdzie... i taka... dosyć męska.


- Dzień dobry, Koreańcu~! Jak Ci się spało po przejściach z szaloną wampirzą pielęgniarką? - spytała. Typowego hipstera wyczuwałem, ale zaraz...
- To mi się śni, prawda? Albo mnie czymś naćpaliście... - zmierzyłem ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Nu, nic nie ćpiełeś – pokiwała głową – I to też Ci się nie śni, bo... ja bardzo realna jestem bynajmniej, przynajmniej... tak wydaje mi siĘ – rzuciła akcent na ostatnią literkę.
- Okey, fajnie... jesteś moim katem czy spowiednikiem? - spytałem na poważnie, zero ironii.
- Nu... a czy wyglądam Ci ja na zakonnicę lub księdza? Nie gwałcę małych chłopców, no weź! Dziewczynek też nie, tak na marginesie – dorzuciła – Jestem Twoim opiekunem, stróżem, nauczycielem, senpai'em, sensei'em... what ever. Zapewne za niedługo też Twoim kuratorem – uśmiechnęła się – Gdziesz to moje maniery? Jestem chamską suką, więc przywyknij. Mów mi Wydra – wskazała na siebie kciukiem.
Analiza systemu Windows...
- No co? - spytała, jakby moje spojrzenie było czymś niespodziewanym.
- Nie, nie, nie – zakaszlałem – Czekaj... ja jestem zabójcą, teraz raniłem swojego lokatora i byłego już przyjaciela, a ty sobie tak spokojnie stoisz? To pytanie pierwsze, a drugie... kiedy mam rozprawę w sądzie? Nie obrażę się, jak mi powiesz, gdzie jestem? Bardzo przepraszam za moje chamstwo, ale... chyba za dużo się dzieje w tym świecie... jeszcze chyba nie przywykłem – podrapałem się zakłopotany po karku.
- Aaa! O to Ci chodzi – oświeciłem człowieka. Brawo ja! - No to tak... po pierwsze, jestem zmiennokształtnym wyższego sortu i nawet gdybyś chciał, nie pokonałbyś mnie, więc to ty powinieneś czuć się przy mnie niepewnie, ale spokojnie... nie jestem po to, aby się z Tobą tutaj bić. Po drugie toooo bĘdzie... rozprawę w sądzie powinieneś mieć za jakieś trzy lub cztery tygodnie... o takim terminie słyszałam. Ma przyjść list w tej sprawie. I jesteś w swoim mieszkaniu i już mówię... to od teraz jest Twoje mieszkanie. Masz je zupełnie na własność, tak samo, jak resztę komnat tej części akademii, czyli jesteś teraz królem na terenie zwanym " Starym Dziedzińcem ". Witaj w swym odizolowanym od dziwnych i ciekawskich spojrzeń świecie – uśmiechnęła się radośnie i zachęcająco dziewczyna. Zauważyłem, że przy swoich wypowiedziach dużo gestykulowała, robiła dziwne minki oraz wydłużała pewne słowa. Całkiem przyjemny typ nawiązywania kontaktu – A tak na serio... jesteś tutaj zamknięty, by nie narobić więcej szkód – zbladłem. O Jezu...
- Jestem martwy. Mogę umrzeć? Pewnie, że mogę – schowałem się pod kołdrę.
- Ej... nie wolno Ci umierać. Nawet nie śnij o tym – podeszła do mojego łóżka, Poczułem, jak siada na krawędzi i kładzie rękę na kołdrze – Ej, borsuku... nie bój się. Nic Ci się nie stanie – pocieszyła kobieta. Odkryłem lekko kołdrę.
- Mi może nie, ale innym już tak – powiedziałem w poduszkę.
- Ej... tylko mi nie płacz – powiedziała ze strachem.
- Ja nie płaczę... nie mam już czym. Oczka mi się szklą, bo mnie szczypią – oznajmiłem – Ale... jakbym miał czym płakać to bym płakał – głos załamał mi się przy tym zdaniu.
- Ja wiem, co Ci poprawi humor – oznajmiła i poklepała miejsce na łóżku. Zaraz wskoczył tam Tymon. Moje serce nagle się uradowało... po raz pierwszy od tak dawna, kiedy zobaczyłem mojego ukochanego pupilka. Wgramolił się pod kołderkę i wyszczerzył pyszczek w uśmiechu, jak on to zawsze lubił robić. Przytuliłem tchórza, który był wyraźnie zachwycony obecnym stanem rzeczy.
- Wszystkie Twoje rzeczy zostały przeniesione tutaj – oznajmiła dziewczyna – A mieszkanie twojego kolegi naprawione po Twoich ostatnich wybrykach – zaśmiała się i podniosła – A tak na marginesie... zajebiście rysujesz! - pochwaliła – Naprawdę prawdziwy szał ciał – wyszczerzyła zęby w śmiechu – Ale jeśli pozwolisz, spytam... kim jest ten młody książę, którego widzę na co drugim Twoim rysunku? - uśmiechnęła się zadziornie Zbladłem.
- To nikt! Nikt! Taki tam... chłopak. Stworzyłem go – zaśmiałem się nerwowo. Przecież... ja nie byłem gejem... nie byłem, prawda? Ktoś coś o tym wie? Nie? No, to dziękuję. Tematu nie było.
- A czy to przypadkiem nie ten Twój przyjaciel, Luther? Masz talent również do portretów – dorzuciła. Mi zaś zrobiło się strasznie gorąco. Czemu ona grzebała w moich rzeczach? Portret Luther'a miałem szczelnie ukryty.
- ALE JA NIE JESTEM GEJEM! - krzyknął zrozpaczony i schowałem się znowu pod kołdrę – Na dodatek... - zacząłem - ... to nie jest już mój przyjaciel – szepnąłem z nadzieją, ża kobieta tego nie usłyszy. 
- Hej, borsuku... - podeszła do mojego łóżka ponownie - ... nie chciałam Cię urazić. Poza tym... dlaczego to niby dalej nie jest Twój kumpel? - spytała zdziwiona.
- Myślę, że po tym, co mu zrobiłem, znienawidził mnie – odpowiedziałem bez emocji, dalej zawinięty w kołdrę.
- Głupoty opowiadasz! - burknęła – Na pewno za Tobą tęskni i chciałby Cię niedługo zobaczyć – poklepała mnie po głowie – A teraz chodź jeść. Dzisiaj będziesz miał bardzo ciężki dzień – westchnęła – Ja zresztą też – podniosła się i ściągnęła ze mnie kołdrę – Wstawaj. Zaraz przyniosę Ci śniadanie i objaśnię najbliższe plany, jakie Cię czekają – oznajmiła z uśmiechem i znowu wyszła z mojego pokoju.
- Za dużo tu się dzieje – złapałem się za głowę – Niech to się wszystko unormuje, jak najwcześniej – szepnąłem i opadem na poduszkę. Patrzyłem w niebieski sufit – Wujek miał rację... nie mogę żyć na wolności – westchnąłem i uniosłem dłoń do góry – Jak zwierzę w klatce... - uderzyłem zaciśniętą pięścią o materac – Kurwa... - mruknąłem do siebie i podniosłem się do siadu – Ciekawe, co mnie jeszcze dzisiaj spotka... najważniejsze to zachować spokój i wrócić do emocjonalnej równowagi – te mądre słowa miały mnie podbudować... zdołowały mnie – O czym ja bredzę?
- Nie wiem, ale przestań gadać do siebie, bo Cię wezmą za jeszcze większego wariata – zaśmiała cię rudowłosa niosąc tacę z jedzeniem, którą położyła na szafce nocnej obok mojego łóżka – Jedz i nie marudź. Zaraz ktoś do Ciebie przyjdzie... nawet dwa ktosie, więc no... sprężaj się – ponagliła i zwiała z mojego pokoju – Ja muszę pozbierać te kartony, bo naprawdę... nie da się przez nie przejść.
Zostałem w pomieszczeniu sam. Nagle apetyt mi jakoś przeszedł... no... dziwnie się czułem, co tu dużo gadać. Musiałem jednak coś dziubnąć... zjadłem, więc dwie kanapki. Nagle usłyszałem, jak ktoś wchodzi do mieszkania, a także rozmowy. Chciałem wstać, ale kiedy zobaczyłem zawiniętą kostkę, zrezygnowałem. Po tym usłyszałem kroki na schodach. Do pokoju weszła Wydra, pani Vittoria i... jakiś mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałem.
- Dzi-dzień dobry – powiedziałem cicho. Pani Vittoria zaśmiała się.
- Jak się czuje nasz mały pacjent? - podeszła do mojego łóżka cała w skowronkach z walizką, w której zapewne miała podstawowe sprzęty medyczne.
- Dobrze – uśmiechnąłem się blado.
- Przestań się w końcu o wszystko martwić – mruknęła – Bo Ci będę musiała dać leki uspokajające, po których będziesz widział latające hipopotamy – uśmiechnęła się zadziornie.
- Łatwiej powiedzieć, trudnej zrobić – westchnąłem.
- Zaraz nie będziesz miał czasu, żeby się martwić – oznajmiła. Ja spojrzałem na nią wyczekującym rozjaśnienia spojrzeniem – Będziesz się uczył, jak chodzisz o kulach. Jeremy będzie Cię tego uczył – spojrzała za siebie. Tam właśnie stał chłopak, o którym mówiła. Był przeciętnego wzrostu i postury, zaś włosy miał czarne, jak heban. Uśmiechnął się i pomachał mi nieśmiało. Skuliłem się trochę i tylko lekko mu odmachałem... prawie niezauważalnie.
Pani doktor zbadała mnie i kiedy stwierdziła, że wszystko jest w normie uznała, że już można się zabrać za ćwiczenia. Ześlizgnąłem się więc z łóżka, a moje nogi wisiały w powietrzu. To łóżko było naprawdę wysoko osadzone. 
- Jeremy... przejmujesz teraz pałeczkę – oznajmiła z radością kobieta – Tylko pamiętaj o tym, co Ci mówiłam – przestrzegła, na on on pokiwał energicznie głową – No to co? My was zostawiamy samych, a my idziemy sobie pogadać – oznajmiła z radością i razem z rudowłosą zniknęły z pokoju. Zostałem z czarnowłosym sam. Na początku się go obawiałem, ale przedstawił mi się, powiedział co nieco o sobie... gadaliśmy chwilę, choć ja nie za wiele mówiłem i przepraszałem za to, a on za każdym razem mówił, że to rozumie i że nie muszę go przepraszać. Nie wydał mi się podejrzany, ale byłem dosyć dobrze życiowo doświadczony, by wiedzieć, że to mogły być tylko pozory, dlatego mimo wszystko zachowałem dystans. Później zaczął mnie uczyć, jak poruszać się za pomocą kul. Tłumaczył to wszystko bardzo przejrzyście i pokazywał wszystko dokładnie. Na początku bałem się próbować sam, ale w końcu chłopak prawie że zmusił mnie, bym spróbował. Powiem szczerze... nie było tak źle. Myślałem, że jak tylko spróbuję to od razu się przewrócę. Pytałem wiele razy czy to naprawdę konieczne, żebym musiał uczyć się chodzić o kulach skoro miałem zwykłe zwichnięcie, ale okazało się, że doznałem poważnego skręcenia. No i dostałem lekki ochrzan za to, że zachciało mi się wędrówek z uszkodzoną nogą. Okazało się też, że długo nie rozstanę się z moimi małymi " pomocnikami ". Po około godzinie udało mi się zejść na piętro poniżej po schodach. W miarę połapałem, jak się poruszać, ale mimo to wolałem zachować ostrożność.
- No! Brawo, borsuku – pochwaliła Wydra, kiedy zawitałem do kuchni razem z Jeremy'm.
- Pojętny z niego uczeń, ale za mało wiary w siebie – oznajmił kobietom czarnowłosy – Zdecydowanie za mało wiary w siebie – na to nie odpowiedziałem. Uznałem, że nie warto.
- No to możemy lecieć z kolejnym planem dnia – powiedziała zadowolona pani Vittoria.
Każdy kolejny dzień był dla mnie coraz bardziej zaskakujący. Każdego dnia poznawałem nowych ludzi, którzy czegoś mnie uczyli, a także odwiedzali mnie nauczyciele, by dawać mi indywidualne lekcje. Został mi też przydzielony psycholog, a raczej pani psycholog. Nie wiem czemu, ale w większości to kobiety były mi przydzielane. Często bałem się, że jak się obudzę to ten sen się skończy. Nie spodziewałem się takiego traktowania i... takiego zainteresowania moją osobą. Rozumiem, że mogłem wydawać się niektórym ciekawy, ale że aż tak? Miałem tak wiele wątpliwości, ale nie wierzyłem tym wszystkim ludziom na tyle, by się tymi wątpliwościami z nimi dzielić. Być może w taki sposób się ze mną żegnali, bo wiedzieli, że trafię do jakiegoś Azkabanu czy coś... to było dla mnie strasznie dziwne. Nie mogłem tego zrozumieć. Wydra mówiła mi, że wszystko wyjaśni się podczas rady, na której pojawię się ja, Luther oraz kilka innych świadków... coś takiego, jak rozprawa sądowa, tyle że mniej uroczysta. Pozostało mi więc czekać do momentu rozpoczęcia tej rady i na razie cieszyć się życiem, póki jeszcze mogę, ale niestety... moje sumienie wciąż mnie blokowało. Pytałem rudowłosą, kiedy będę mógł chociaż zobaczyć blondyna, ale za każdym razem mówiła, że przełożeni się nie zgadzają, ale zrobi wszystko, by się zgodzili, ale nie może do nich dzwonić kilka razy dziennie. Gdybym wiedział, jak zadziałam na Luther'a, a także jego widok na mnie... nigdy nie odważyłbym się tam zajrzeć...
W końcu Wydrze udało się zdobyć dla mnie przepustkę. Oczywiście wpadła do mnie z rana i wykrzyczała to na cały dom, w którym mieszkaliśmy razem. Ucieszyłem się, jak nigdy, że w końcu go zobaczę. Od razu wstałem i przegrzebałem całą szafą, żeby się ubrać w coś ładnego, ale jak zwykle... nie wiedziałem, w co mam się ubrać. Pomocna bardzo okazała się moja współlokatorka, która miała dobry gust. Wybrała mi białą, za dużą na mnie bluzę, których miałem praktycznie całą szafę, spodnie w kratkę sięgające przed kostkę oraz mocno szare Vans'y. Podobał mi się ten zestaw, nie ukrywałem tego. Kobieta była wyraźnie zachwycona faktem, że w końcu mogę wyjść poza swoje więzienie. Sama poleciała się szybko ubrać, ale jej zajęło to mniej czasu niż mnie. Opuściliśmy nasze mieszkanie.
- Wiesz, że możesz wychodzić na dziedziniec, prawda? - dopytała.
- Tak... teraz wiem – uśmiechnąłem się.
- Tylko że... no... on nie jest za piękny... ty go chyba jeszcze nie widziałeś – skrzywiła się.
- Ale zaraz zobaczę – oznajmiłem.I zobaczyłem. Rzeczywiście... ów dziedziniec i zarys budynku wyglądały na bardzo stare, a przynajmniej na zaniedbane. Zardzewiałe lampiony, kruszące się cegły i dużo nieprzyciętych korzeni oraz gałęzi – Pięknie tu, ale troszkę to wszystko zaniedbane – powiedziałem ze smutkiem.
- Może będziesz miał okazję to zmienić... kto wie... - powiedziała z nutką rozmarzenia.


Nic nie odpowiedziałem. Miałem ważniejsze rzeczy na głowie. 
Śniadanie zjedliśmy na mieście. Słoneczko mile ogrzewało ziemię, ale wiał zimny wiaterek, więc chwilami było naprawdę zimno. Postanowiliśmy pójść przez park. Bliskość z naturą ukoiła moje skołatane nerwy i naprawdę poczułem się wśród drzew naprawdę zrelaksowany. Nieraz zadzierałem głowę ku górze by widzieć niebo pomiędzy liśćmi drzew. Szpital był niedaleko, ale tylko wtedy, jeśli szło się skrótami, których ja nie znałem, ale na szczęście Wydra była bardziej obeznana i szybko udało nam się dotrzeć do głównego wejścia szpitala. Zatrzymałem się zaraz przed schodami. Rudowłosa zorientowała się szybko.
- Co jest? - spytała jakby... bardziej zestresowana niż zwykle.
- Boję się... - wydukałem.
- Jak coś to pomogę Ci wejść po schodach – oznajmiła, ale chyba w miarę szybko ogarnęła, że to nie schody są powodem mojego lęku.
- A co... co jeśli on nie chce mnie widzieć? - spytałem patrząc na krzaczekpo swojej prawej.
- Ale to Twój przyjaciel. Musisz chociaż do niego zajrzeć. On... on... jest w dosyć... uchm... - zaczęła się przycinać - ... złym stanie, no, nie oszukujmy się. Psychicznym i emocjonalnym no... Poza tym nie po to załatwiałam Ci przepustkę, żebyś teraz miał cykora! - wrzasnęła – Marsz do środka! - nakazała, a ja z podkulonym ogonem przekroczyłem próg szpitala. Kobieta podeszła do recepcji i spytała, gdzie leży pacjent o nazwisku Clifford.
- Piętro trzecie, pokój 173 – odpowiedziała przyjaźnie kobieta – Rodzina? - dopytała
– Nie, znajomi ze szkoły – odpowiedziała rudowłosa i zanim kobieta z recepcji zdążyła coś odpowiedzieć, my już szliśmy do windy. Kiedy już jechaliśmy nią, moje serce łomotało, jak oszalałe. Było mi strasznie gorąco i zaczynała boleć mnie głowa, ale musiałem do niego zajrzeć... sumienie nie dałoby mi spać. Na dodatek Wydra tak bardzo się namęczyła, żeby pozwolili mi wyjść. Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu zobaczyłem krzątające się tu i ówdzie pielęgniarki, kilku pacjentów i dużo sprzętów... no i oczywiście potwierane wszystkie drzwi.
- Daj mi chwilę – poprosiłem towarzyszącą mi dziewczynę i podszedłem do pielęgniarki siedzącej w recepcji. Kobieta popijała kawę i przeglądała coś w komputerze.
- Przepraszam panią... - szepnąłem, na co kobieta uniosła wzrok znad ekranu i uśmiechnęła się do mnie.
- Słucham Cię – odpowiedziała życzliwie i odłożyła kubek z kawą na bok.
- Czy wie pani może coś o stanie Luther'a Clifford'a? On leży w pokoju 173 – poinformowałem. Kobieta zamyśliła się.
- To ten, który do nas przyjechał po ataku dużego kota? - dopytała. Ja tylko pokiwałem głową. Duży kot... jasne. Duży i w pizdu groźny – On już się wybudził ze śpiączki, ale wciąż doprowadzamy go do odpowiedniego stanu. Stracił dużo krwi, dlatego jest niezwykle osłabiony. Z jego zdrowiem psychicznym też nie jest za dobrze... być może to być trauma do końca życia – powiedziała kiwając głową – Naprawdę... szkoda mi chłopaka – powiedziała ze współczuciem – A pan jest z rodziny?
- Nie, jestem jego kolegą z klasy – poszedłem w ślady Wydry – Przyszliśmy go z koleżanką odwiedzić – uśmiechnąłem się blado – Dziękuję za informację.
- Nie ma za co, mój drogi. Z pewnością waszemu koledze dobrze zrobi towarzystwo – uśmiechnęła się zadowolona i wróciła do swojej pracy. Ja za to ledwo się trzymałem. Obróciłem się w stronę towarzyszki i poczułem, jak zbiera mi się na płacz.
- Widzisz? - warknąłem – Sama słyszałaś, jak z nim jest źle – poczułem, jak łzy spływają mi po policzkach – On mi tego nie daruje... nigdy – spuściłem nisko głowę, a kobieta milczała... po raz pierwszy nie odpowiedziała nic. Wtedy poczułem się taki samotny i... przez nikogo nie rozumiany. Pomyślałem wtedy, że Ci wszyscy ludzie doskonale wiedzieli, jaki zły czyn popełniłem i wściekali się o to, że próbuję w jakiś sposób zmiękczyć ich serca płaczem. Ale... ja naprawdę chciałem płakać i naprawdę bałem się o blondyna. Czemu nikt mnie nie rozumie?!
- Weź kule – powiedziałem do dziewczyny – Nie chcę, żeby mnie widział z nimi – szepnąłem. Szedłem powoli do pokoju, a raczej skakałem na jednej nodze, a drugą tylko opierałem o podłogę. W końcu dotarłem do jego pokoju... leżał tam... otoczony masą dziwnych sprzętów, których na filmach nawet nie widziałem. Był blady i wyglądał... na takiego słabego. Podniósł się i odsunął do tyłu... dłonie miał zaciśnięte na pościeli. Ani nie drgnąłem. Cały świat zrobił dla mnie STOP. Byłem tylko ja... i on. W jego oczach widziałem przerażenie, wstręt, obrzydzenie i nadzieję... na to, że tym razem go nie skrzywdzę. Przecież... nie przyszedłem go krzywdzić. Ale... jego oczy mówiły " Nie zbliżaj się... nie podchodź ". Ja, mimo to zrobiłem krok do przodu i szepnąłem jego imię najczulej jak umiałem. Zaczął krzyczeć. Jego źrenice zmniejszyły się znacząco. Patrzyłem na niego z przerażeniem. Po moim ciele przeszedł dreszcz. I wtedy dopiero zwróciłem uwagę, że w pokoju nie jestem tylko ja i blondyn.
- Joshua – pomyślałem. Nasze spojrzenia się na chwilę zetknęły. Widziałem w nich pragnienie mordu... mordu na mnie. Dość... tego było dla mnie dość... i dla nich wszystkich zapewne też. Strach i poczucie winy przejęło nade mną kontrolę i samoistnie zmieniłem się w ptaka, by móc szybko uciec. Nawet nie wiem, jakim ptakiem byłem, ale uciekłem, jak szybko tylko się dało przez otwarte na oścież okno. Chciałem uciec z tego pokoju, z tego piętra, z tego szpitala. Byłem już pewien, co do swoich postanowień.
Wylądowałem na dole... na ławeczce przy wyjściu. Niestety... Wydra sama musiała mnie znaleźć. W tamtej chwili nie martwiłem się o nią ani o to czy Josh mnie przypadkiem nie znajdzie. Siedziałem i płakałem. Łzy spokojnie płynęły z moich oczu, a ja patrzyłem w bezchmurne niebo. 
- Ryu! O Boże... Ryu... - usłyszałem głos rudowłosej – Nic Ci nie jest? - spytała.
- Mi? Nie, ale jemu... - zaśmiałem się -... zabiłem go.
- Ależ co ty mówisz... - zaczęła kobieta.
- Wracajmy, proszę – szepnąłem. Nawet nie spojrzałem na nią. Ona chwilę milczała, potem oddała mi kule i ruszyliśmy w drogę powrtoną do domu. Wciąż czułem wzrok Josh'a... ten nienawistny wzrok... na samą myśl ciarki przechodziły mi po plecach.
- Chcę już do domu... - pomyślałem - ... chcę mieć chwilę spokoju.

Kiedy razem z Wydrą wróciliśmy do domu, powiedziałem, że chcę zostać na jakiś czas sam i żeby mi nie przeszkadzała. Ona tylko na to pokiwała głową. Zabrałem z pokoju świeże ubrania z zamiarem zażycia dosyć krwawej kąpieli. Wziąłem ze sobą też bandaże i kilka żyletek, które powyrywałem z maszynek do golenia. Schowałem to wszystko między ubraniami i zniknąłem w łazience. Za jakiś czas rudowłosa oświadczyła, że idzie na zakupy.
- I dobrze – pomyślałem – Okey, nie ma sprawy – odpowiedziałem. Potem już słyszałem tylko zamykające się drzwi i ciszę.
Kąpałem się w lodowatej wodzie. Specjalnie przyniosłem do niej lód, którego Wydra używała do napojów. Było mi tak zimno.
- Zasługuję – mruknąłem do siebie. Sięgnąłem po jedną z żyletek – Hmm... co by pierwsze napisać? Może klasyka? - wyprostowałem lewą rękę i zrobiłem pierwsze cięcie. Bolało... bardzo bolało.
- To nic... Luther'a bolało bardziej – powiedziałem do siebie. Zacząłem serię kilku cięć, ale już po pięciu wymiękłem i zacząłem beczeć jak bóbr. Woda była taka czerwone, a krew ciągle się lała.
- Mówiłem, że to zły pomysł... po co mnie tu przywieźli? - pisnąłem – Oni tego chcieli... wszyscy tego chcieli... - usiadłem w poprzek wanny – Skoro oni nie chcą mnie karać... to sam muszę to robić – łykałem słone łzy. Wszystko tak mnie bolało.
Postanowiłem coś sobie wyryć na nodze.
- Diabeł... po japońsku to... akuma – szepnąłem i zacząłem robić na mojej nodze kreski. Przez łzy słabo widziałem, ale przecierałem je i dalej się ciąłem. Tyle krwi... kręciło mi się w głowie. Woda wyglądała jak krew... pradziwa, nierozcieńczona krew, ale... nie mogłem przestać tego robić... jakby to ktoś prowadził moją ręką, jak marionetką. Skończyłem... cudowny tatuaż na udzie.

悪魔

Miałem zaczynać kolejny, kiedy usłyszałem, jak ktoś chodzi po mieszkaniu. Nie wierzyłem, żeby to była Wydra, ponieważ ona dałaby znać, że wróciła. Czekałem, więc na rozwój wydarzeń. Nie zależało mi już na niczym. Siedziałem sobie i patrzyłem, jak z mojego uda spływa krew. Nagle ktoś wszedł do łazienki. Zobaczyłem jego cień. Rzecz jasna... nie zamknąłem łazienki, bo skoro miałem być sam w domu... uznałem, że nie ma potrzeby. Odwróciłem się za siebie i zobaczyłem... Josh'a! Ale... jego mina była jakaś inna. Oczy miał wytrzeszczone, nie odważył się drgnąć. Spojrzałem na niego zdziwiony, ale uśmiechnąłem się.
- Cześćm Joshua – przywitałem gościa – Chcesz mi zrobić dziarę na plecach? - spytałem pokazując kilka żyletek na krawędzi wanny – Masz okazję, by się na mnie powyżywać – oznajmiłem i wróciłem do swojego zajęcia... patrzenia, jak krew spływa mi po nodze prosto do wody.
- Ale faza... o luju... - zachichotałem i usłyszałem trzask drzwi od łazienki. Josh'a już nie było.
- Joshua? - spytałem. Zero odpowiedzi. Wzruszyłem ramionami, opłukałem się szybko z nadmiaru krwi i zabrałem się za osuszanie oraz zawijanie ran białym bandażem, by nikt ich nie widział. Wyglądało to wszystko całkiem niepozornie. Po wszystkim posprzątałem i zamknąłem się w swoim pokoju. Położyłem się na łóżku, szczelnie zawinąłem w kołdrę i zasnąłem. Nadal bolało...

( Luther? Ja jebie... ale schiza XDDDD Nie pytaj, co to jest, bo ja sama nie wiem ) 

1 komentarz:

  1. Jezus jakie to było długie!!! XD Myślałam, że nie przeczytam tego! XD

    OdpowiedzUsuń