wtorek, 9 sierpnia 2016

Od Ryu cd Luther'a

Każdego dnia czułem się coraz gorzej, ale mimo to... nie mogłem przestać się karać. Wydra często wychodziła i zostawiała mnie samego... praktycznie cały czas siedziałem w swoim pokoju albo w łazience. Byłem zupełnie osamotniony. Był Tymon co prawda i to właśnie jego towarzystwo jakoś trzymało mnie przy życiu. Kiedy po raz pierwszy się pociąłem, czułem ogromny ból, ale drugiego dnia już nie zwracałem na to uwagi... jakby moja ręka miała swój własny rozum lub wpojone zadanie, by przyciskać i ciągnąć żyletkę po skórze. Na moim ciele pojawiało się coraz więcej napisów w różnych językach, ale zwykle znaczyły prawie to samo – demon, diabeł, potwór, zły duch, monstrum. Kilka dni później poczułem, że to dla mnie za mało i zacząłem odmawiać sobie jedzenia. Piłem tylko wodę i od czasu do czasu zjadłem coś, by tylko przeżyć do następnego dnia. Dlaczego nie postanowiłem bawić się w bulimika? Byłem tym rodzajem człowieka, który nienawidził marnować jedzenia, wody, drewna, prądu i innych rzeczy, z których ograniczeniem też można nieźle żyć. Jako bulimik robiłbym sobie większą krzywdę, ale jedzenia było mi szkoda. W głodówce pomagał mi Tymon. Dawałem mu do zjedzenia to, co rzekomo ja zjadłem. Były to niewielkie porcje, ale zawsze mówiłem rudowłosej, że od jakiegoś czasu nie mam apetytu... prawdopodobnie przez stres. Mimo to ona często chciała, abym jadł przy niej, więc w takich momentach musiałem to robić, ale zawsze zostawiałem większość porcji. Jedyne przyjemności jakie mi pozostały to sen, rysowanie i czasami również śpiewanie. Z tego smutku lubiałem siadać na łóżku, patrzeć na ścianę i przypominać sobie wszystko od początku do końca. Zaraz wtedy do głowy napływała do mnie wena i na rysunki, i na piosenki, nawet na melodie i animacje, które rzadko robiłem, bo nie miałem do tego odpowiednich programów... ba, ja nawet nie miałem własnego komputera. Takie było ze mnie zero. Nie miałem nawet pracy... żadnej przyzwoitej pracy. Zarabiałem na sprzedaży rysunków. Starczało na jedzenie, ołówki i gumki do mazania. Gdybym nie żył w akademii, to nie wiem, gdzie bym się podział. Zapewne szukałbym schronienia w jakimś opuszczonym budynku i żyłbym, jak menel.
Na tamtą chwilę jednak jeszcze jakoś dawałem radę. Rysowałem wtedy tak dużo, jak nigdy wcześniej. Zacząłem obrazować sceny z mojego życia. Oczywiście, robiłem to wcześniej, ale zawsze był to rysunek, który należało dobrze zinterpretować. Wtedy zaczynałem rysować wprost to, co widziały moje oczy przed laty. Bicie, upokorzenia, kłótnie wuja, a nawet narysowałem, jak wyobrażałem sobie wypadek rodziców... cały tor wydarzeń na jednej dużej kartce, którą miałem na specjalną okazję.
- Skoro za niedługo mam zniknąć to... niech chociaż coś po mnie zostanie – tak zawsze mówiłem do siebie ze łzami w oczach wtedy, kiedy rysowałem. Teksty piosenek, czasami nawet poematów również zapisywałem z nadzieją, że może po śmierci ktoś to odkryje i doceni... może nawet ochrzci ten chłam mianem sztuki.
I tak wszystko ciągło się powoli do dnia, kiedy przyszedł list z zawiadomieniem o terminie rozprawy. Przyszedł on na tydzień przed datą rozpoczęcia. Pierwsza przeczytała go rudowłosa, potem ja mogłem go przeczytać, ale szczerze powiedziawszy interesował mnie tylko termin... nic więcej.
- No... to pasuje Cię w końcu uświadomić, jak u nas wygląda " sąd " - westchnęła rudowłosa ze smutkiem. Widać, że miała już tego wszystkiego po prostu dość... a najbardziej mnie. Cóż... wtedy chyba dowiedziałem się wszystkiego z jej opowieści, ale powiem szczerze, że nie była już tak wesoła i wyluzowana, jak wcześniej. Być może ukrywała prawdziwą karę, jaką uważała dla mnie za słuszną lub możliwą do uzyskania? Może wiedziała, że rozmawia z trupem?
Oczywiście elegancki ubiór obowiązywał tak samo, jak w sądzie, który zajmował się ludźmi. No i miał inną nazwę. Sąd w tych kręgach nazywany był " Radą Dekady ", w skrócie " Radą ". Zasiadało w niej aż dziesięciu sędziów. Każdy z nich reprezentował swoją rasę, czyli zasiadali tam kolejno: wampir, wilkołak, zmiennokształtny, anioł, upadły anioł, elf, centaur, duch, dhampir oraz człowiek, który pełnił bardziej rolę przedmówcy, ale jego zdanie również się liczyło. Radę przysięgłych stanowili przedstawiciele wybitnych rodzin, jak i urzędów. Można rzecz, że to oni wydawali wyroki, ponieważ gdyby główni radni nie uwzględnili ich zdania, zrobiłaby się ogromna afera na skalę zarówno kulturową, jak i rasową. Prawa były nieco odmienne, dlatego też karano każdego z osobna, uwzględniając jego rasę. Później wchodziły w grę okoliczności, przeszłość, otoczenie i inne czynniki, które odgrywały równie ważną rolę w sądach ludzkich. I co najważniejsze... Rada Dekady była tylko jedna i tylko przed nią stawiano przestępców. Żaden inny organ do wymierzania kar nie działał w tym systemie. Najbardziej wymyślny był wygląd miejsca, w którym to wszystko miało się odbyć. Była to szeroka i wysoka budowla, która w środku wyglądała jak tuba, która im bardziej szło się ku górze, tym stawała się szersza... coś jak amfiteatr. Wejść było kilka, ale tylko jedno przeznaczone dla złoczyńcy, zaś jego miejsce znajdowało się na samym dole... na scenie, aby każdy mógł go dobrze widzieć i słyszeć. Był to ogromny okrąg, który działał jak winda ( winda z " Twoja twarz brzmi znajomo XD ). Wraz z postawieniem stopy na okręgu, ten zaczynał jaśnieć na niebiesko, a raczej turkusowo. Było to jedno z niewielu źródeł światła, które oświetlało ciemną salę bez żadnych okien. To wydaje się mroczne i w rzeczywistości tak jest. Istota stojąca na tym piedestale czuje się na nim źle. Otoczona masą spojrzeń, gdzie każde z tych spojrzeń patrzyło na niego z góry... jak na osobę, która już tam będąc staje się nikim i ma zakaz dążenia do swoich celów oraz marzeń. Tym bardziej, że jedyne wyjście znajdowało się pod stopami. Wtedy naokoło były siedzenia, w każdym ktoś zasiadał. Trudno powiedzieć, co było po której stronie. W każdym bądź razie ława radnych oraz przysięgłych znajdowała się naprzeciwko ławy świadków. A na dole oskarżony, którego widać z każdego miejsca.
Na samą opowieść Wydry chciałem już sobie coś na poważnie zrobić. Bałem się, że będą mnie tam wszyscy upokarzać. Nigdy nie byłem w żadnym sądzie i nie wiedziałem, jak tam się wszystko odbywa, ale z jej opowieści było to miejsce stanowczo nie przeznaczone dla istoty, która cierpi na zaburzenia psychiczne i lęki społeczne... takiej istoty, jak ja. Kiedy tylko o tym myślałem, chciało mi się znowu beczeć... nie zniósłbym dalszych upokorzeń... nie dałbym tam już rady... wykończyłbym się psychicznie już do cna. Ale to nie był koniec strasznej opowieści, bowiem oskarżony przed wejściem przechodził przez pewien proces. Mianowicie było to przelotnie nazywane " Zakładaniem płaszcza ". Płaszcza nasączonego anielską mocą, która skutecznie wybijała potencjalnemu gagatkowi z głowy ataki, wyzwiska i niepotrzebne strzępienie języka jeszcze przed rozprawą. Jednym słowem... było to ubranie o działaniu narkotycznym, które wręcz zmuszało do zachowania spokoju. Ta moc miała też tendencję do lekkiego otumaniania postaci, która była odziana w płaszcz, a także zmieniała kolor włosów na biały i kolor oczu na niebieski... na Boskie barwy.  Płaszcz był zdejmowany dopiero wtedy, kiedy przestępca stawał na okręgu. Creepy... creepy mocno. Moja mina musiała naprawdę przerażająco wyglądać, skoro nawet Wydra, kiedy na mnie spojrzała, zlękła się trochę.
- Ryu... dobrze się czujesz? - spytała z niepewnością. Ja tylko pokiwałem głową – Mało jesz, jesteś blady, chodzisz ubrany, jakby na zewnątrz była temperatura na minusie... co się z Tobą dzieje? - spytała zdenerwowana. Ja podniosłem się szybko, wbiegłem do swojego pokoju i się w nim zamknąłem.
- Niech nie myśli, że coś jej powiem... nic nie pisnę – przyrzekłem sobie w myślach – Będę robił to, co uważam za słuszne – odetchnąłem i już wtedy dobierałem strój, który być może będzie moją ostatnią stylizacją.

Nadszedł ten dzień... wyczekiwany tak długo. Nie spałem całą noc. Sprzątałem w pokoju, by po mnie został porządek. Rozprawa miała się zacząć o dwunastej w południe. Nie było po co się spieszyć, więc jak tylko słońce wstało udało mi się skończyć swoje ostatnie dzieło... szczęśliwego Luther'a i mnie. Moja największe marzenie zamieszczone na jednej kartce papieru. Nim się obejrzałem była dziesiąta i musiałem zacząć się ubierać. Mój zestaw składał się z czarnych lakierek, białych spodni od garnituru, czarnej koszuli i białej marynarki z cekinowymi wzorami po obu stronach ramion. Na wesoło, nie? Może to chociaż odrobinkę dodałoby mi otuchy, bo tamtego dnia, kiedy już stałem przed lustrem opanował mnie ogromny lęk. Patrzyłem na siebie w lustrze i widziałem, jak moje oczy powoli zaczynają się świecić, by zaraz z nich poleciały pierwsze łzy. Z moich ust nie wydał się ani jeden jęk i ani jedno słowo. Milczałem, a cisza dudniąca mi w głowie doprowadzała mnie do szaleństwa. Czekałem tylko, jak razem z Wydrą i dyrektorem akademii wsiądziemy do samochodu, który czekał na nas na podjeździe. Chciałem, aby już było po wszystkim, ale ja nie zasługuję nawet na to, żeby marzyć o czymś takim.

Dojechaliśmy. Samochód w końcu zatrzymał się na podziemnym parkingu, gdzie już czekała eskorta. Zobaczyłem czterech mężczyzn. Jeden z nich od razu rzucił mi się w oczy, ponieważ miał ogromne białe skrzydła. Były piękne, ale ich widok nie cieszył mnie tak bardzo, jak zapewne cieszyłby widok szczęśliwego blondyna, z którym jeszcze nie tak dawno mieszkałem. Ja wysiadłem jako ostatni i dopiero wtedy skupiłem się bardziej na pozostałej trójce stróżów. Jeden z nich był dosyć kudłaty i brodaty, ale nie mniej rosły i potężny od anioła, zaś pozostała dwójka to były wampiry. Poznałem po długich i dobrze widocznych kłach. Właśnie to duo wampirów trzymało w rękach czarny, jak smoła materiał. Moje źrenice nagle stały się maleńkie. Ogarnęła mnie panika i poczułem, jak panicznie się trzęsę. Zaciskałem szczękę, by moje zęby nie dawały o sobie znać, ale na nic. I tak wszyscy doskonale widzieli, co się ze mną działo.
- Spokojnie – usłyszałem łagodny głos. Odwróciłem się w jego stronę i napotkałem spojrzenie złotych oczu rozczochranego mężczyzny – Ten płaszcz nie zrobi Ci krzywdy. On Cię tylko lekko uspokoi – powiedział i uśmiechnął się. Wydał mi się przyjaznym człowiekiem, ale... to mogły być pozory, czyż nie? Nie miałem jednak wyboru. Ze strachem w sercu pozwoliłem sobie założyć ten ciężki materiał. Z chwilą, gdy zaczął ciążyć na moich ramionach... nie wiem, co się ze mną stało, ale nagle wszystkie kłopoty stały się dla mnie... nieistotne. Poczułem, jak ogarnia mnie spokój... spokój i takie ogromne poczucie bezpieczeństwa. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie czułem, ale w tamtej chwili chciałem się czuć już tak zawsze. Odetchnąłem.
- I jak? - spytał kudłaty mężczyzna. Spojrzałem na niego.
- Bajecznie – uśmiechnąłem się w jego stronę – W tym momencie to najlepsze, co mogło mnie spotkać – dodałem. Mężczyzna wydał się być spokojniejszy. Nie było na co czekać. Anioł oraz mężczyzna, który ze mną rozmawiał szli jakiś metr przede mną, a dwoje wampirów metr za mną. Na samym końcu szedł dyrektor razem z rudowłosą. Rozmawiali o czymś, ale mnie nie interesowało już nic. Czułem się troszeczkę, jak taki król. Ten płaszcz ciągnął się za mną po ziemi. Nawet w sumie mu się nie przyjrzałem. Przeszliśmy wspólnie przez parking i weszliśmy do budynku, który w środku przypominał normalny urząd. Tu i ówdzie kręcili się ludzie, którzy nie specjalnie zwracali na mnie uwagę. Pewnie takich jak ja mieli tutaj codziennie co najmniej ośmiu albo dziesięciu. Rozglądałem się tu i ówdzie, a mój krok był powolny. Nie dlatego, że zafascynowałem się wnętrzem budynku, ale dlatego, że płaszcz naprawdę okazał się ciężki. Na dodatek wiedziałem dobrze o tym, że jestem osłabiony nie tylko przez sporą utratę krwi ostatnimi czasy, ale też przez głodówkę i nieprzespaną noc. Przekroczyliśmy próg drzwi, które otworzył anioł specjalnym identyfikatorem. Najciekawsze było to, że z zewnątrz widziałem inne wnętrze niż było w rzeczywistości, Ukryty korytarz... sprytne. Od razu w oczy rzuciła mi się mała grupa ludzi. Obejrzeli się wszyscy za siebie wtedy, kiedy drzwi głucho się zatrzasnęły. Dojrzałem w oddali panią Vittorię, moją panią psycholog Lucije, kilku nauczycieli z akademii, kilkoro uczniów, których kojarzyłem jedynie z twarzy, a także... Josh'a oraz Luther'a. Na mnie patrzył jednak tylko Joshua, Luther pozostał w swojej pozycji. Ruszyłem dalej widząc serdeczne twarze ludzi, którzy dotąd zajmowali się mną i moimi problemami. Nie wiem czemu, ale... w tamtej chwili poczułem się dziwnie. Możliwe, że było to działania tego dziwnego płaszcza. Miałem wrażenie, że ci ludzie martwią się o mnie, przejmują się moim losem i chcą mnie jeszcze zobaczyć po rozprawie. Ich oczy były takie życzliwe, uśmiechy takie serdeczne...
- Ten płaszcz koloruje mi świat – pomyślałem – Ale... to przyjemne – stwierdziłem w myślach. Mimo to nie uśmiechałem się zbytnio. Jedynie lekko moje usta wyginały się w uśmiech. Z każdym krokiem zbliżałem się do Luther'a i Josh'a. Nie wiem czemu... ale wtedy nawet Josh wydał mi się przychylny. Miłe uczucie, w które niestety nie wierzyłem, bo wiedziałem dobrze, że mnie nienawidził nie mniej niż blondyn. Przerzuciłem wzrok na postać Luther'a. Nagle chłopak podniósł wzrok na moją osobę. Jego oczy na początku lśniły radośnie i jego twarz wydawała się rumiana, ale kiedy mnie zobaczył, zbladł nagle. Wciąż na niego patrzyłem i nie zwracając na nic uwagi, powoli go mijałem.


W końcu energicznie odwróciłem głowę. Mimo, że wydawało mi się, że wszystko już jest dobrze, tak naprawdę nie było, ale mimo to się uśmiechnąłem lekko pod nosem.
- Jest już zdrowy. Josh go wspiera. Chyba... już nie powinno być gorzej... przynajmniej z nim – pomyślałem. Czemu ten płaszcz nie pozwalał mi myśleć o złych rzeczach? Żałowałem, że nie zdobyłem się na nic więcej poza spojrzeniem. Tak bardzo chciałbym móc coś do niego powiedzieć bez obaw, że zacznie płakać albo krzyczeć z przerażeniem... albo dotknąć... chciałbym go dotknąć, przytulić, poczuć, jak jego silne ręce mnie obejmują i ukrywają w jego silnym ciele... usłyszeć jego szept, że " Wszystko będzie dobrze... obiecuję ".
- Z nim było dobrze, ale ze mną... ? - pomyślałem, ale nie odpowiedziałem sobie na to pytanie. Nie mogłem, bo w głębi siebie wiedziałem, że ta odpowiedź nie jest dla mnie obiecująca.
- Trzymaj się, borsuku! - wrzasnął ktoś za mną. Odwróciłem się i zobaczyłem uśmiechniętą od ucha do ucha rudowłosą dziewczynę. Uśmiechnąłem się tylko lekko, ale nie było mi do śmiechu... wcale, a wcale.
W końcu przeszedłem razem z nimi do dziwnego pokoju, w którym biło niebiesko-białe światło. Zdjęli ze mnie anielski płaszcz i zaraz cały spokój upłynął ze mnie i poczułem się... tak potwornie źle. W mgnieniu oka dostałem potwornego doła.
- Nie płacz tutaj... nie wolno Ci – rozkazałem sobie w myślach. Nabrałem powietrza w płuca. Odwróciłem się w stronę strażników.
- Wiesz, jak to przebiega, czy musimy Ci tłumaczyć? - spytał kudłaty mężczyzna.
- Wiem – odpowiedziałem ponuro. Stanąłem na wyznaczonym miejscu. Za chwilę przede mną rozwarły się drzwi. Uleciało z nich masę pary. Oddychałem ciężko czekając na najgorsze. Wszedłem na krąg i rzeczywiście, zaczął lśnić. Zanim się obejrzałem drzwi się za mną ponownie zawarły.
- O Boże... - szepnąłem przerażony – Niech to wszystko już się skończy... - pisnąłem próbując powstrzymać chęć płaczu – Nie wolno ci okazać słabości przed tymi ludźmi – powiedziałem do siebie, by dodać sobie otuchy. Poczułem, jak ziemia pode mną unosi się ku górze, a sufit rozsuwa się. Już czułem to ciężkie powietrze i przyciszone szepty. Zacisnąłem pięści, przygryzłem wargę jak zawsze, kiedy się stresuję i zamknąłem oczy, by za chwile odetchnąć, wydychając z siebie nadmiar zmartwień – Spokojnie. Niech się Ciebie boją. Bądź bestią... taką, jaką byłeś. Przed Luther'em potrafiłeś odegrać szopkę... przed nimi też odegrasz – pomyślałem – Musi Ci się udać... nie wyjdź znowu na nieudacznika – kiedy ostatnie słowo rozbrzmiało echem w mojej głowie, krąg zatrzymał się. Byłem już na sali – Bądź bestią – otworzyłem oczy. Byłem spokojny, jak czający się w zaroślach drapieżnik. Moje oczy, zarówno, jak i inne narządy zmysłów były wyostrzone. Chciałem wszystko widzieć, wszystko słyszeć i wszystko czuć. Na chwilę starałem się zapomnieć o wszystkim, co zaprzątało moją głowę i skupić się na chwili, która wtedy trwała. Przede mną pojawił się radny majestat. Usadowieni byli w pięknie zdobionych drewnianych fotelach. Spojrzeli na mnie obojętnie. Przerzuciłem więc wzrok na ludzi za nimi. Wszystkie spojrzenia były skierowane na mnie. Czułem się osaczony, bez możliwości ucieczki i istotnie tak było, ale wtedy dostałem kapkę odwagi, by móc wytrzymać z obojętną, ale łagodną twarzą i by móc również utrzymać się na nogach, które w tamtej chwili były, jak z waty.
- Otwieram rozprawę przed Radą Dekady, gdzie będzie rozpoznana sprawa pana Ryunosuke Takarai'a. Pełnoletniego członka społeczeństwa rasy zmiennokształtnych – rozbrzmiał donośny głos radnego prowadzącego rozprawę – Stawił się oskarżony. Lat 23. Urodzony 23 sierpnia 1993 roku. Uczeń akademii kształcącej Skyline. Zamieszkały obecnie w tymże urzędzie kształcącym. Wcześniej podejrzany o zabójstwo czworga członków społeczeństwa rasy ludzkiej. Uniewinniony. Stawił się oskarżony – po moich plecach przebiegł dreszcz. Nie domyśliłem się, że wspomną coś o... tamtym incydencie. Domyśliłem się jedynie, jaką zdziwioną minę musi mieć Luther... albo nawet obrzydzoną. Nagle wstał anioł w ręce trzymając akt oskarżenia. No, mogłem się domyślić, że to święty aniołek będzie to czytał. Kurczę... chyba stałem się uszczypliwy.
- Oskarżam Ryunosuke Takarai'a o to, że w dniu 26 września 2016 na terenie placówki szkolnej Akademii Skyline, zwanej nadal Akademią dopuścił się próby zabójstwa Luther'a Clifford'a zamieszkałego w placówce szkolnej Akademii Skyline, zwanej nadal Akademią. Stawił się poszkodowany. Za to przestępstwo grozi oskarżonemu nawet do 15 lat pozbawienia wolności w więzieniu stanowym. Dziękuję – usiadł i zamilkł. Pomyślałem więc, że jest dobrze, że nie chcą mnie zabić i że... może ni byłoby tak źle, ale szepty, które usłyszałem od ławy świadków rozproszyły mnie.
- Zdziwieni? - spytałem w myślach. Gdybym mógł, to bym ich o to spytał, ale nie chciałem jeszcze bardziej pogarszać swojej sytuacji.
- Czy zrozumiał pan treść aktu oskarżenia? - zwrócił się do mnie radny prowadzący.
- Tak, zrozumiałem – odpowiedziałem chłodno.
- Czy przyznaje się pan do dokonania zarzucanego panu czynu? - zadał kolejne pytanie.
- Tak, przyznaję się – odpowiedziałem przymykając na chwilę oczy. Kątem ucha słyszałem, jakąś szamotaninę. Odwróciłem się za siebie. Luther szarpał się lekko z Josh'em. Skrzywiłem się z lekka i oprzytomniałem dopiero wtedy, kiedy sędzia uderzył młotkiem.
- Proszę o spokój! - powiedział donośnie.
- Ale... ale on jest niewinny – powiedział Luther wyrywając się z uścisków Joshuy – Ryu... czemu ty się przyznajesz? - spojrzał na mnie ze smutkiem i żalem, ale ja nawet się nie odwróciłem. Wolałem go nie straszyć.
- Spokojnie, jesteśmy tu po to, aby wszystko wyjaśnić – odezwała się łagodnie kobieta, u której zauważyłem spiczaste uszy... no i była naprawdę piękna. Długie, rude włosy spływały po jej klatce piersiowej i zapewne sięgały do samej ziemi. Oczy miała zielone i spokojne.
- W rzeczy samej – dodał rosły mężczyzna, który mi wyglądał na centaura, bo jako jedyny nie miał fotela i co jakiś czas starał się rozruszać, bo zapewne stanie w bezruchu to nic przyjemnego.
- Czy zechciałby pan złożyć wyjaśnienia w tej sprawie? - spytał sędzia prowadzący. Wcale nie miałem ochoty tego wszystkie opowiadać. To... było dla mnie ciężkie. Wciąż tęskniłem za blondynem, brakowało mi jego towarzystwa i w sumie... trudno mi było być na niego złym w tamtym momencie. Najchętniej to uciekłbym razem z nim... gdyby on tylko zechciał mi wybaczyć... pewnego dnia.
- Chyba... - zawahałem się - ... nie zaszkodzi – wzruszyłem ramionami.
- Z pewnością – zachęcił sędzia – Co więc pan robił przed dzień ataku, czyli dnia 25 września 2016 roku? - westchnąłem i próbowałem trzymać wszystkie emocje na wodzy.
- Uch... - westchnąłem – Wstałem około dziewiątej – zacząłem – Zjadłem śniadanie razem z... panem Luther'em. Poszliśmy razem na zajęcia i rozstaliśmy się po dzwonku, bo ja mam inne zajęcia. Łączone mieliśmy tylko podstawy anielskiej magii. Moje zajęcia skończyły się o 14: 35. Byłem pewien, że pan Luther będzie już o tej porze w naszym mieszkaniu, ale go w nim nie zastałem, więc zamknąłem się w pokoju i zająłem się pracą. Rysuję i na tym zarabiam grosze, więc... zrobiłem kilka szkiców na sprzedaż. Wieczorem zrobiłem się głodny, więc zszedłem na dół do kuchni. Przy okazji przyszedł mój pupil i dałem mu jedzenie. To mi troszkę zajęło. Usłyszałem, jak ktoś wchodzi do środka, więc domyśliłem się, że to mój współlokator. Bez obaw więc wyszedłem z kuchni i... - urwałem. Zastanawiałem się, jak to powiedzieć. Przed oczami pojawił mi się obraz blondyna dotykanego przez tego zbira... i ten jego rozkoszny wyraz twarzy. Ja... tak naprawdę na początku nie martwiłem się, tylko byłem zazdrosny, dlatego moja reakcja była taka, że uciekłem, ale później, jak zacząłem trzeźwo myśleć zrozumiałem, że ten człowiek wygląda na niebezpiecznego. Kurde... no, zaciąłem się.
- I co się stało, panie Takarai? - ponaglił wampirzy radny, wyraźnie zaciekawiony. 
- Pan Luther nie wrócił do mieszkania sam – powiedziałem na jednym wdechu – Przyszedł z człowiekiem, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Był dosyć masywny i... no, wyglądał bardzo groźnie. Przestraszyłem się tego człowieka. Ja dosyć w życiu przeżyłem, by wiedzieć, że takich ludzi nie można od tak wpuszczać do domu. Uciekłem i powiem szczerze, że... bałem się, bo... ten człowiek z łatwością móglby połamać pana Luther'a... nie mówiąc już o mnie. Mógł nas okraść albo zrobić nam krzywdę. Jednym słowem... nie byłem zadowolony z faktu, że mamy niezapowiedzianego gościa – skończyłem swoją wypowiedź.
- A w jakim celu przyszedł do domu ten mężczyzna? - dopytywał wampir. Nabrałem powietrza w usta i powoli wypuszczałem przez nos. Czy on musiał być taki wścibski? Był facet i co to za różnica, po co?
- Zastałem ich w salonie, gdzie przechodzili przez grę wstępną. Resztę może sobie pan dopowiedzieć z kontekstu. Przez całą noc wysłuchiwałem jęków tego obleśnego kryminalisty. Wystarczy? - burknąłem, na co wampir tylko lekko się uśmiechnął.
- Panie Takarai! Niech pan nie zapomina, gdzie się pan znajduje – zagroził sędzia prowadzący. Zdałem sobie sprawę, że za bardzo dałem się ponieść emocjom.
- Przepraszam... nie powinienem – powiedziałem cicho – No dobrze. Zatem przejdźmy do konkretów. Proszę opowiedzieć o dniu 26 września 2016 roku – zażądał. Przejechałem wzrokiem po każdym z radnych, potem przelotnie spoglądałem na ławę przysięgłych i zacząłem.
- Również wstałem około dziewiątej rano. Zszedłem rano do kuchni, gdzie jadłem śniadanie. Z łazienki wyszedł pan Luther. Myślałem, że to ten zbir był jeszcze u nas i... szczerze powiedziawszy, miałem zamiar powiedzieć mu co nieco do słuchu, a także wyrzucić go z naszego mieszkania, jak najszybciej, ale to był tylko mój współlokator. Niestety... ja już się szykowałem na kłótnię i... wyglądałem troszkę bojowo, więc... pan Luther źle to zinterpretował. Zrobiła się kłótnia i... pan Luther z lekka mnie uraził, ale mimo to, to nie był powód, by go później atakować – westchnąłem.
- Te pana zeznania nie są zbyt przejrzyste – zwrócił uwagę anioł – Od samego początku byłem za tym, by prowadzić postępowanie, ale cóż... będę chyba musiał z pana powyciągać pewne informacje – poprawił się na fotelu anioł – Dlaczego wyniknęła kłótnia? Pan ją zaczął? - zapytał. Tego się właśnie obawiałem.
- Kłótnia wyniknęła z tego, że pan Luther źle zinterpretował moją mimikę twarzy i... być może jeszcze nie ochłonął z nocnych emocji, więc... to on zaczął kłótnię, ale to ja ją skończyłem w dosyć... - urwałem - ... nieodpowiedni sposób – przerzuciłem wzrok na swoje buty.
- A co DOKŁADNIE powiedział panu pan Luther? - dopytywał wampir, który powoli zaczynał mi działać na nerwy. Byłem już zmęczony gadaniem o tym, więc powiedziałem, jak ja to widziałem.
- Pan Luther zażądał, abym wydusił z siebie, co o nim myślę, a konkretniej, żebym się przyznał, że uważam go za dziwkę, naczynie na spermę, pierdolnik i męską prostytutkę. Oczywiście, nie uznawałem go za żadne z nich, ponieważ jego życie seksualne naprawdę, nie jest moją sprawą. To, że ja się izoluję nie znaczy, że on też musi to robić. Byłem troszkę zły, że musiałem być tego świadkiem i tego słuchać, ale to nie byłby nawet nikły powód, dla którego miałbym go zaatakować. Uraziło mnie to, że nawet mu przez myśl nie przeszło, że mogłem się najzwyczajniej w świecie martwić. Nie jestem jakimś niedorobionym nastolatkiem, żeby w ogóle myśleć wyłącznie o tym, co oni robili w jego pokoju. Nie spodobał mi się też ton, w jakim się do mnie zwracał, tym bardziej, że ja bardzo nie lubię, kiedy ktoś wmawia mi coś, co nie jest prawdą, a tym bardziej osoba, która bez mojej wiedzy sprowadza do domu podejrzanych gachów – wypaliłem, ale to było ostatnie, co dopowiedziałem, do mojej odpowiedzi. Sam się zdenerwowałem, a mówiłem, że nie wolno mi się unosić.
- Rozumiem, jednak myślę, że... być może zazdrość zagrała tutaj kluczową rolę – uśmiechnął się krzywo – Może był pan zwyczajnie zazdrosny o przystojnego współlokatora – rzucił. Spojrzałem na niego zabójczym wzrokiem, ale ja już wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem... czy sugeruje mi pan, że jestem gejem? - specjalnie udałem oburzonego – No, to już jest chyba drobna przesada – bąknąłem.
- Racja, panie Henning. Nie wysłuchaliśmy innych świadków. Na takie sugestie jeszcze nadejdzie czas – powiedziała przyjaźnie elfica, na co wampir jedynie wzruszył ramionami.
- Co było dalej? - ponaglił anioł robiąc notatki. Nadszedł najtrudniejszy dla mnie moment zeznań. Zacisnąłem jedną pięść i rozluźniłem ją.
- Wróciłem szybko do swojego pokoju, ponieważ towarzystwo pana Luther'a skutecznie mi zbrzydło. Niestety, mój współlokator nie chciał dać mi spokoju, ale... skąd mógł wiedzieć, że AŻ tak źle na niego zareaguję. Nie mówiłem mu, że wciąż jako zmiennokształtny zmieniam się pod wpływem emocji. Zapewne gdyby o tym wiedział, nie biegł by za mną do pokoju – powiedziałem bawiąc się palcami za plecami – No i co no... zmieniłem się – zacząłem mówić z opuszczoną głową – Wtedy akurat w leoparda. Zniszczyłem drzwi i nie wiem, czemu blondyn nie uciekł. Przecież... wiadome było, co się stanie... ale rozumiem też jego szok. Mimo to... to ja jestem winien. To ja nie zapanowałem nad przemianą, ale... niedawno zacząłem się zastanawiać, dlaczego od samego początku nie został mi przydzielony oddzielny teren, skoro wuj oddając mnie do szkoły wspominał, że nadal jestem młodociany i często zmieniam się tak, jak mi podpowiada instynkt – rzuciłem ideą.
- Właśnie, co do tej kwatery... rzeczywiście, to prawda – potwierdziła kobieta siedząca obok elfki. Poprawiła okulary na nosie – W dokumentach pana Takarai'a rzeczywiście jest zaznaczone przy rubryce " Zamieszkanie " " Izolacja – Stary Dziedziniec " na czas nieokreślony – wyrecytowała – Jest to zatem błąd personelu – podsumowała, na co inni sędziowie oraz radni spojrzeli po sobie i szmerali coś pod nosami.
- A co na końcu? - dopytał sędzie prowadzący.
- Uciekłem przez okno. Troszkę się pokiereszowałem. Oddaliłem się za miasto, gdzie doznałem kontuzji, ale... już nie muszę korzystać z kul. Wróciłem jeszcze w nocy... nad rankiem jakoś – wzruszyłem ramionami.
- Zgadza się, nad ranem porucznik MacHale razem ze swoją grupę odeskortowała pana do akademii – oświadczyła kobieta w okularach.
- To na tyle, panie Takarai. Przejdźmy, więc do przesłuchania świadków – sięgnął po jakąś kartkę – Świadek Luther Clifford jest obecny? - spytał raczej z zasady, bo już na początku blondyn dał o sobie znać. Delikatnie odwróciłem się za siebie. Chłopak siedział z twarzą w dłoniach. Po chwili wstał.
- Panie Takarai, może się pan odwrócić w stronę świadków. Musi być pan odwrócony w naszą stronę, kiedy zadajemy panu pytania – uśmiechnęła się kobieta w okularach. Poczułem się wtedy bardzo niezręcznie.
- Coś za lekkie są tu zasady – pomyślałem, mimo to podziękowałem kobiecie skinieniem głowy. Stałem bokiem zarówno do radnych, jak i do świadków... pół na pół. Pozycja najlepsza. Radny wypytał blondyna o jego imię, nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania oraz pracę. Chłopak odpowiadał na te pytania szybko, jakby się gdzieś naprawdę spieszył.
- Pana rasa? - dopytał.
- Upadły anioł – odpowiedział, a ja poczułem się, jakby ktoś przywalił mi z liścia w mordę. Luther... był... upadłym?! Zatem... gdzie jego skrzydła? Powinien mieć czarne skrzydła, ale... on nie miał żadnych. Zatem...
- Wyrwali mu skrzydła – powiedziałem niemo... było tylko widać, jak poruszam ustami. Ja sam nie słyszałem słów, które chciałem wypowiedzieć, bo dudniły mi w głowie, jak dzwon. Nagle wszelakie słowa ucichły, a w głowie miałem tylko jego... blondyna, który był dla mnie oparciem, a sam... musiał tak wiele wycierpieć. Ja na dodatek... dodatkowo go skrzywdziłem. Boże... to, co wtedy działo się w mojej głowie, to był istny chaos. Zaciskałem i rozluźniałem pięści, oczy błądziły po ziemi, a płuca oddychały, jakby brakowało im tlenu. Poczułem się jeszcze gorzej... w tamtej chwili chciałem dla siebie śmierci. Postawiłem się w sytuacji chłopaka, który musiał znosić moje żale, a zapewne swoich miał w brud i... czułem się, jakbym go zabił w chwili, gdy zmieniłem się w dziką bestię z zamiarem zabicia osoby tak mi bliskiej, jak nikt inny na świecie... osoby, która rozumiała mnie i była w stanie mnie uspokoić, wyciszyć swoim szeptem, dobrym słowem, ciepłem, jakiego zażywałem w jego silnych ramionach. Poczułem się, jak niewdzięczny sukinsyn.
- On jest niewinny! Ile razy mam wam to powtarzać?! - z moich zamyśleń wybił mnie krzyk rozniuszonego Luther'a. Spojrzałem kątem oka na niego, a potem na radnych.
- Panie Clifford... my naprawdę dobrze słyszymy – rzucił z ironią wampir, na co i Josh nieco się wkurzył. Byłem odrobinkę nie w temacie, więc chciałem to, jak najszybciej nadrobić. Blondyn uspokoił się, wyprostował i skinął głowę w geście skruchy. Zaczął opowiadać, jak to on źle mnie przywitał, ile mi przykrości narobił i że ja, jako istotka o anielim wręcz usposobieniu znosiłem jego humorki i że się nie dziwi temu, że w końcu... coś we mnie pękło.
- Luther... przestań mnie bronić i wygadywać te głupoty – burknąłem w jego stronę, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem, które zapewne nadal go przerażało i obrzydzało, jak cała moja osoba.
- Głupoty?! - zwrócił się do mnie – A jak się z Ciebie wyśmiewali w akademii i ty to znosiłeś bez najmniejszego drgnięcia brwią, to co? Też jest głupota? Albo, jak wylałem kawę na twoją teczkę ze szkicami? Nie pisnąłeś nawet słówkiem i tylko słyszałem, jak szlochałeś w pokoju i suszyłeś suszarką do włosów te kartki. I wtedy... - uciął - ... w nocy, to też ty wtedy płakałeś, bo się o mnie martwiłeś – fuknął – A ja później ośmieszyłem się jeszcze na Ciebie nakrzyczeć – burknął z odrazą w głosie – Tym bardziej, że mogłeś mnie tak nazwać, bo to była prawda, a ja? Ja cię tylko rozzłościłem, mimo to, że znałem część Twojego czarnego życiorysu – nie wiem, czy mi się tylko wydawało, ale usłyszałem w jego głosie współczucie... ani nutki odrazy czy złości... jedynie żal i współczucie – Droga rado... - zaczął i zwrócił się do radnych - ... to ja go do tego sprowokowałem. Sprawiłem, że ta jego zła aura w końcu znalazła ujście i teraz... cieszę się, że żyję. Przedtem... mniej doceniałem swoje życie, lecz teraz... teraz to zupełnie inaczej wygląda. Wiem, że Ryu nie chciał mnie zabić... gdyby chciał to zrobić... dobiłby mnie wtedy, kiedy zwijałem się z bólu na ziemi. Każde normalne, drapieżne zwierzę rzuciłoby się na mnie i pożarło, a Ryu... Ryu uciekł i sam narobił sobie krzywdy. Gdyby zapewne nie udało mu się przemienić, nie pisnąłby słówkiem, że ma do mnie jakieś " ale ". Ta zwierzęca natura dodała mu jedynie odwagi – zaczął tłumaczyć – Po tych pazurach nie ma już śladu, bo wszystko się zregenerowało i nawet blizn nie widać... to było jak uderzenie w twarz, na które zdecydowanie sobie zasłużyłem – posmutniał – On już w życiu doznał zbyt wiele krzywd, by jeszcze teraz przeze mnie trafił do więzienia, gdzie każdego dnia będzie poniżany, bity, a nawet może i gwałcony. Nie chcę dla niego takiego życia... on powinien być traktowany, jak anioł. On sobie jest w stanie od ust zabrać, by się podzielić z kimś innym i nawet nie piśnie słowem, że coś mu się nie podoba... - zamilkł - ... nie wiem, jak inaczej mam was przekonać, że on nie jest niczemu winien – powiedział załamanym głosem – Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że wtedy na niego nakrzyczałem – zagryzł wargi – To tyle – dodał i usiadł. Spojrzałem ukradkiem na radę. Nie wydawali się nie poruszeni. Sędzia prowadzący podziękował za zeznania i zaczął dalsze przesłuchiwanie między innymi uczniów z mojej akademii, którzy mówili o moim wybuchu tamtego dnia, ale też przyznawali się do tego, że mnie prześladowali i... że gdyby Luther nie był moim przyjacielem, to nigdy nie zaprzestaliby tej czynności.   Zeznawała też pani MacHale. Szczerze... spodziewałem się, że nagada o mnie niestworzonych rzeczy, ale wspomniała jedynie o tym, że popadłem w histerię, kiedy mnie złapali i że przez chwilę myślała, że nie złapała tego chłopaka, co trzeba, bo najzwyczajniej w świecie nie wyglądał jej na złego człowieka. Nigdy nie spodziewałbym się po niej takich słów. Oczywiście do zeznać podeszła również Wydra, która wprost we wszystkim mnie zachwalała, jaki to ze mnie zajebisty facet nie jest i w ogóle powiedziała dziwną kwestię pod koniec swoich zeznań dotyczących mojego dotychczasowego sprawowania się dodała:
- Ja doskonale go rozumiem, bo sama miałam nie wiele lepiej, dlatego nie chcę, żeby przez swoje życiowe nieszczęścia do końca życia żył nieszczęśliwy. Pragnę, aby do czegoś doszedł i stał się w końcu szczęśliwy. Widzę, jak jego oczy z każdym dniem stają się coraz bardziej puste i szare... on sobie tego nie może darować. Nawet przestał tyle jeść, co zwykle... często nie śpi po nocach, bo widzę, jak światło w jego pokoju się świeci. Łatwo jest kogoś oskarżyć i postawić mu karę, ale trzeba też pomyśleć... co czuje osoba tam – wskazała miejsce, w którym stałem – tam na środku – zamilkła i usiadła. Bardzo mnie zastanowiły jej słowa, ale stwierdziłem, że przeanalizuję je po wszystkim.
Najciekawsze chyba były zeznania mojej pani psycholog, która często prowadziła ze mną różne zajęcia i rozmawiała ze mną, choć i tak często ją okłamywałem lub nie mówiłem całej prawdy. 
- Po kilkutygodniowych obserwacjach stwierdzam, że pan Takarai cierpi na częste stany depresyjne oraz ciężką fobię społeczną. Pracowałam z nim dosyć długo i naprawdę... do tego czasu nadal mi nie zaufał. Często mnie okłamuje lub nie mówi całej prawdy, między innymi dotyczącej życiorysu. Każda osoba, która ma z nim bliższą styczność może zauważyć, że jego nieśmiałość, wrażliwość oraz dystans do ludzi są naprawdę nasilone, aż nieludzko. Zaobserwowałam też, że pan Takarai to istota niezwykle wrażliwa zarówno na drugiego człowieka, jak i na sztukę. Ma całą gamę talentów, których i tak nie umiałby u siebie docenić, ponieważ jego poziom samooceny gwałtownie spada przez rzeczy, które dla zwykłej osoby są niewinnym żartem, lecz dla niego są ciosem prosto w serce. Jak długo go jednak znałam to... chciałabym kontynuować z nim terapię. To jest człowiek, który się po prostu marnuje, tylko dlatego, że przez całe swoje dotychczasowe życie nikt nie chciał docenić jego starań. On naprawdę... jest w stanie poświęcać się nawet drobnostkom. Czuję też w nim ogromny potencjał na dobrego zmiennokształtnego. Ma tak wybujałą fantazję, że gdyby umiał, to byłby nawet w stanie zmieniać się w pokemony – zaśmiała się – To dobry chłopak, ale źle doświadczony przez los. Ja również pragnę, żeby zaznał szczęścia, bo na nie zasługuje. Trzeba mu tylko pokazać, że są ludzie, którym na nim zależy – zagryzła wargę, a z jej oczu popłynęły łzy – Nie chcę, aby do końca znienawidził siebie i otaczający do świat. Pozwólcie nam mu pomóc. On... nie umie panować nad przemianami. Przyszedł do nas do akademii, żeby się tego nauczyć. To nie jego wina, że pracownica naszej placówki pomieszała papiery i nikt nie dowiedział się, że chłopak do czasu opanowania mocy musi mieszkać w izolacji – przetarła łzy dłonią – Ja jak już tutaj go widzę, to zauważam, że z nim jest coraz gorzej... nie wiem, czemu, ale... czuję, że coś jest nie tak i nie chcę dopuścić do tego, aby w więzieniu mu się coś stało... jak wspominał pan Luther – siąknęła lekko nosem – To... to by było na tyle – usiadła. Ja w sumie od dłuższego czasu wpatrywałem się w swoje stopy. Tylko kątem ucha słuchałem otoczenia wokół siebie... tak naprawdę byłem w swoim świecie analiz i rozmyślań. Byłem już zmęczony... znów zaczynała boleć mnie głowa i zaczęło mi się robić duszno. Na chwilkę się wyłączyłem, ale kiedy usłyszałem głos sędzi skierowany w moją stronę... od razu się ocknąłem i wróciłem do realnego świata. Spojrzałem na radę.
- To już wszyscy świadkowie – rzekł mężczyzna – Czas przejść do narady...
- Chwileczkę! - odezwał się głos mężczyzny, który dotąd ani razu nie odezwał się nawet słowem – A co z jego skruchą? Ja nie widzę, żeby był zbytnio zainteresowany tym, co się tutaj dzieje. Najzwyczajniej sobie z tego wszystkiego bimba! - warknął wystawiając kły. Zapewne był to wilkołak – Skoro on takie ma podejście to nie sądzę, aby zasługiwał na inną karę niż więzienie – powiedział stanowczo. Wtedy... moje granice pękły. Nie mogłem już dłużej trzymać emocji tłumionych w sobie od kilku minut. Chciałem wybuchnąć głośnym płaczem, żeby to wszystko ze mnie uszło. Jednak nie udało mi się, bo usłyszałem wrzask Joshuy.
- ON NIE ŻAŁUJE?! - wrzasnął i wszystkie spojrzenia padły na niego. Zobaczyłem, jak jego oczy się szklą – Zobaczcie jego ciało... zobaczcie je tylko – mruknął już dużo ciszej – On sam się krzywdzi – dodał. Ja spojrzałem na niego przerażony. On jako jedyny to widział... widział, jak się okaleczam. Od tego czasu na moim ciele był wysyp blizn i napisów. Nikt z osób na sali nie mógł tego widzieć.
- Coś ty sobie znowu ubzdurał? Widziałeś, że taki pewny jesteś? - spytałem pełen jadu. Myślałem, że się nie przyzna.
- Widziałem – przyznał – Jak chcecie to sami się przekonajcie – rzucił i opadł na swój fotel. Ja przerzuciłem wzrok na radnych... przerażony wzrok na radnych. Moje serce nagle zaczęło łomotać jak szalone. Moje ciało owładnął dreszcz, który nie pozwalał mi stać w jednej pozycji. Zrobiłem krok do tyłu, czekając, co dalej będzie się działo.
- Panie Takarai... czy to prawda? - spytała elfica ze łzami w oczach. Ja przecząco pokiwałem głową, ale nic nie powiedziałem. Głos uwiązł mi w gardle i wiedziałem, że jakbym spróbował coś powiedzieć, to raczej przypominałoby to skomlenie psa. Ktoś znalazł się za moimi plecami i wpadłem na niego robiąc kolejny krok do przodu.
- C-co... wy chcecie m-mi zro-obić? - spytałem, jąkając się.
- Musimy to wiedzieć – powiedział ze smutkiem anioł.
- Nie musicie – powiedziałem prawie szeptem. Zdrętwiałem, kiedy zostałem obezwładniony. W pewnym momencie zacząłem się szarpać, jak wariat. Kopałem, gryzłem, rzucałem się na wszystkie strony, drapałem... krzyczałem i szlochałem jednocześnie, ale znikąd nie przyszła pomoc. Nie wiem jak, ale jakoś do mojej obręczy wszedł kolejny mężczyzna. Nie wiedziałem skąd się pojawił, ale na jego widok wszystko wzmożyłem.
- Nie dotykajcie mnie! Nie! Puśćcie mnie, błagam! Co ja wam... takiego zrobiłem?! - wrzeszczałem, łykając słone łzy. Na początku podwinął mi tylko rękaw ukazując pięknie wszystkim moje dzieło. " DEVIL " pisane wzdłuż ręki przy akompaniamencie artystycznych cięć, które przypominały postać z rogami. Wtedy już myślałem, że to koniec... że dadzą mi już spokój i przestałem się już tak miotać, kiedy nagle mężczyźni złapali za górę mojej koszuli i rozerwali ją na pół tak, że zostały po niej jedynie strzępy. Świat się dla mnie zatrzymał. Wszyscy zniknęli z sali. W moich myślach byłem sam... nikt na mnie nie patrzył. Byłem w tej ciszy sam, ale powoli do mojej głowy dochodziły wzmożone szepty, które w mojej głowie odbijały się, jak dzwon. Dudniły i dudniły nie dając mi spokoju. Złapałem się za głowę, która zaczęła pulsować, jak nigdy przedtem. Mój oddech stał się przyspieszony i czułem, jak ogarnia mnie rozpacz.
- Oni wszyscy mnie widzą... oni właśnie tego chcieli... chcieli mnie skrzywdzić... a ja chciałem im ufać – powiedziałem sobie w myślach, karcąc się za swoją nadzieję, którą w głębi serca tak naprawdę żyłem. Może Luther znów będzie chciał ze mną rozmawiać? Może dadzą mi lekki wyrok? Może... może jeszcze będzie lepiej? Nie było, nie jest... i nigdy nie będzie. Łzy zaczęły lać się rzeką z moich oczu. Wszystkie moje rany, blizny oraz efekty mojej głodówki zostały pokazane wszystkim na tej sali. Uniosłem opuszczoną nisko głowę... widziałem ich przerażone spojrzenia... pełne bólu i żalu. Wyprostowałem się nieco i odwróciłem się w stronę ławy świadków i spojrzałem swoim już zapewne psutym, jak otchłań wzrokiem.
- Czemu mnie wtedy nie zabiłeś? - spytałem, ale chłopak nawet na mnie nie spojrzał – NO SPÓJRZ NA MNIE TCHÓRZU! - wrzasnąłem. Dopiero wtedy na mnie spojrzał... jego oczy pełne rozpaczy, ale i też nienawiści – Chciałeś, żebym tak cierpiał... wiedziałeś, że to mnie wykończy... za Luther'a, tak? Zemsta za krzywdę Luther'a? - uśmiechnąłem się – Brawo! Zemsta pierwsza klasa! Nigdy bym lepszej nie wymyślił, żeby komuś zniszczyć życie do końca – klasnąłem ironicznie w dłonie – Dopiero, co wszyscy mówiliście o tych pięknych ideałach, a teraz? Patrzycie, jak obdzierają mnie z duszy... mało wam jeszcze mojej krzywdy? - zwróciłem się do wszystkich, którzy przyszli wtedy ze mną zeznawać – Dzięki za waszą pomoc – rzuciłem z ironią i odwróciłem się w stronę radnych i przysięgłych – A wy? Mało wam atrakcji na co dzień, więc wzywacie sobie taką ofiarę, żeby się nad nią poznęcać, tak? - załkałem – Tego wam było potrzeba do szczęścia? Jesteście teraz usatysfakcjonowani? Lubicie oglądać cierpienie... w niczym nie różnicie się od tych ludzkich pomiotów, które przyjemność odnajdują tylko w krzywdzie na drugim człowieku... - urwałem – I co się tak gapicie? Czekacie na więcej? - uśmiechnąłem się przez łzy. Odetchnąłem i upadłem na kolana. Cała złość wciąż we mnie była i czułem, jak ten demon znowu powraca. Złapałem się za pierś... tak bolało mnie serce. Nie mogłem tego dłużej kontrolować. Ryknąłem na całą salę niczym zarzynany tygrys. Poniosło się wokół echo.
- Boże... za co mnie tak karasz? W czym ja Ci tak zawiniłem? Co Ci złego uczyniłem, że tak mną gardzisz? - zacząłem zadawać sobie pytania, ale już na głos... wszyscy je słyszeli... jestem pewien – Czemu traktujesz mnie, jak swoją kukiełkę?! Czemu używasz mojego bólu do zabawiania zastępu Twoich aniołów?! Czemu to ja jestem błaznem w Twoim przedstawieniu...? Czemu ja... ? - załkałem. Skuliłem się w sobie, jak najbardziej... nie chciałem, żeby widzieli mnie... moją twarz... zapłakaną, bladą i zmęczoną.
- Ogłoszenie wyroku nastąpi po naradzie! - jeden z sędziów stuknął głównym młotkiem – Zamknijcie kopułę... NATYCHMIAST! - potem już usłyszałem, jak zostałem osłonięty przed tymi istotami. Nadal byłem w tym samym okręgu, ale już odizolowany. Nadal szlochałem, ale wtedy już robiłem to bez żadnego opamiętania. Płakałem, jakby mnie obdzierali ze skóry. Z nosa lała mi się krew i skapywała na moją skórę. Głowa mnie bolała... wszystko mnie bolało.
Nagle kopuła się otworzyła za mną i ktoś wbiegł do środka... szlochał.
- Ryu... Ryu... spójrz na mnie – to była... Wydra? Podniosłem głowę i zobaczyłem ją po raz pierwszy w takim stanie. Jej oczy poszerzyły się, kiedy zobaczyła, że z nosa leje mi się krewka – Boże... - pisnęła – Przynieście szybko wodę i jakieś papierowe ręczniki – powiedziała rudowłosa do osób, które prawdopodbnie były na zewnątrz kopuły. Dziewczyna obróciła mnie delikatnie tak, abym głowę miał na jej kolanach – Gdybym wiedziała, że to tak będzie... sama uciekłabym razem z Tobą – załkała – Nie pozwoliłabym im... tak Cię skrzywdzić – przytuliła moją głowę do swojej klatki piersiowej. Nie miałem nawet siły, żeby się upierać. Łzy leciały już same, a krzyczeć... już nie krzyczałem, bo bolało mnie gardło i byłem wykończony. Chciałem, aby to wszystko w końcu się skończyło. Chciałbym zasnąć... i spać długo... najdłużej jak się da.
Rudowłosa wycierała mnie z krwi, która po chwili, jak się uspokoiłem, przestała już lecieć mi z nosa. Byłem już spokojny. Przestało mi zależeć. Duchowo umarłem. Tępo patrzyłem się we wrota kopuły, milcząc. Rudowłosa wciąż nie przestawała płakać. Gładziła mnie po pociętych rękach. Była też pani Vittoria, pani Lucija, a nawet pani MacHale. 
- Chcę do domu – szepnąłem i złapałem kobietę za dłoń – Proszę... zabierz mnie do domu... nie chcę już tu być – na moje słowa pani Vittoria wybiegła z płaczem. Widziałem nawet, jak płacze pani MacHale... raczej to łzy same jej leciały z oczu.
- Jeszcze tylko chwilka... chwilka mała. Wytrzymasz? - spytała prawie szepcząc mi to na ucho. Ja przecząco pokiwałem głową – Tylko chwilka... zrób to dla mnie – poprosiła – Wytrę Cię i zapniemy ci do końca marynarkę. Już nikt nie będzie się na Ciebie obleśnie patrzył, jak ten pierdolnięty wampir – burknęła. Ktoś przyszedł.
- Już są radni – oznajmił. Powoli próbowałem wstać. Szczelnie zapiąłem marynerkę, ale nie odezwałem się już ani słowem ani nie odpowiedziałem na żaden gest. Ledwo trzymałem się na nogach. Oczy miałem spuchnięte od płaczu... bolały mnie strasznie... na dodatek słabo widziałem. Czekałem tylko na wyrok. Kopuła na nowo się otwarła. Uniosłem wzrok na radnych i przysięgłych.
- Niniejszym Rada Dekady oraz Rada Przysięgłych decyduje o zastosowaniu kary wobec Ryunosuke Takarai'a w postaci dwuletniego aresztu domowego na terenie Akademii Skyline, zwanej nadal akademią oraz wykaz godzin społecznych do odpracowania między innymi w postaci odmalowania Szpitala Dziecięcego im. Nicole Swinney. Reszta celów do doboru dowolnego. Oskarżony zobowiązany jest również przechodzić terapie, które pozwolą mu w przyszłości na normalne życie oraz spełnienie swoich dotychczasowych celów. Daje mu także nadzór kuratora, którym zostaje Ashley Langrish. Dziękuję. Sprawę uważam za zakończoną. To wszystko – szybko wydedukowała tym razem elfica. Czy mi zależało już na tym... nie. Wszystko było mi już obojętne.


Winda zamknęła się na nowo i zaczęła jechać w dół. 
- Wreszcie – pomyślałem i w duchu... poczułem się lepiej. Zaraz odjadę i wrócę do domu. Położę się do mojego łóżka... i będę spał.
U wyjścia z pokoju zastałem tylko Wydrę.
- Wracamy do domu – uśmiechnęła się blado i okryła mnie kocem. Różowym kocem... w jednorożce! Oczy wtedy chyba wyszły mi z oczodołów.
- Twój kolega kazał Ci to dać... na pamiątkę dopóki się nie zobaczycie – uśmiechnęła się, ale łezka i tak zakręciła jej się w oku. Przytuliłem kocyk do siebie. Czułem jego zapach... zapach Luther'a.
- Oj... coś czuję, że nie będę prał tego kocyka – pomyślałem. Uśmiechnąłem się i wtuliłem twarz w kocyk. Jezu... to było najcudowniejsze, co wtedy mogłem dostać.
- Czyli on... on jeszcze chce mnie kiedyś zobaczyć... jemu jednak... zależy – zaśmiałem się w duchu.
Wsiedliśmy to auta, w którym byłem tylko ja i Wydra aka Ashley. Ona prowadziła. Ja siadłem z tyłu i zasnąłem z kocem przy twarzy. Zapach blondyna skutecznie mnie uspokoił. 

( Luther? ;-; Nigdy więcej maratonów pisarskich )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz