czwartek, 25 sierpnia 2016

Od Ashton'a C.D Aaron'a

Idąc za mężczyznami żadne z nas nie było w stanie wydusić z siebie słowa. Chwila, której Aaron tak rozpaczliwie się bał miała zaraz nadejść. Bardzo mu współczułem. Szczególnie, że choćbym nie wiem się starał od siebie odgonić tę myśl to wiedziałem, że to wszystko przeze mnie.
To w jakim znajdował się teraz stanie było wyłącznie moją winą. Kara, którą wymierzą mu Anioły także. Nie mogłem sobie tego darować. Nie mogłem nawet zrozumieć dlaczego brunet chciał mieć mnie przy sobie. Odkąd tylko się spotkaliśmy ciągle wyrządzam mu krzywdę. Narobiłem mu tylu problemów....Naprawdę zastanawiałem się dlaczego ciągle ze mną jest. Być może z przyzwyczajenia. Bo przecież nie mógłby mnie nadal kochać. Najpierw zabito jego przyjaciela, potem ojca, tyle razy ocierał się o śmierć, grożono już jego bratu mimo, że był z nami zaledwie kilka dni. A teraz jeszcze to....
Wyrwą mu skrzydła.
Stanie się Upadłym.
Najgorsze było to, że wiedziałem jak bardzo tego nie chce. Poniesie karę za to, że ratował moje życie. Aaorn nigdy nie wyrządził nikomu krzywdy, był dobrym człowiekiem, najlepszym jakiego znałem. To niesprawiedliwe, że ratując moje życie spieprzył przy tym swoje.
W końcu faceci w garniturach doprowadzili nas do ślepego zaułka. Bez słowa przeskoczyli przez płot. Chyba zdawali sobie sprawę z tego, że nie ważne co zrobią będziemy iść za nimi. Żadne z nas nie śmiało uciec. To i tak nie miało sensu. Pokonaliśmy przeszkodę i tym samym znaleźliśmy się na czymś podwórku. Przed nami stał piękny śnieżnobiały dom. Właściwie to przypominał bardziej rezydencję. Budynek rozciągał się na dość dużą powierzchnię. Wysokie okna przysłonięte były żaluzjami. Zastanawiało mnie dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej. Jasnych, odbijających promienie światła ścian nie dało się przecież przeoczyć.
Niemrawo podążyłem za Aaron'em, który już zmierzał w stronę drzwi. Szedł z pochyloną głową, ale czułem, że ostatkiem sił powstrzymuje łzy. Gdy wchodził po schodach jego drżące nogi z trudnością natrafiały na kolejne stopnie. Jeden z ubranych na czarno mężczyzn przytrzymał nam drzwi i gestem zaprosił do środka. Poirytowała mnie jego fałszywa uprzejmość. Za chwilę jego kumple wymierzą niesłuszną karę brunetowi, naprawdę nie musiał się wysilać.
W środku biel ustąpiła miejsca innym kolorom. Ulżyło mi, bo już naprawdę miałem jej dość. Rozejrzałem się. Z zewnątrz budynek wydawał się być ogromny. Po wejściu do środka skurczył się strasznie. Korytarz był przestronny ale choć starałem się wypatrzeć jakieś przejścia to dostrzegałem tylko cztery różne pomieszczenia. To niemożliwe by zajmowały one tak wielką powierzchnię.
- Aaron Cartenly? -zadrżałem na dźwięk tego imienia.
Spojrzałem na ciemnookiego, który posyłając mi blady uśmiech podszedł do mężczyzny, który go zawołał. Był to brunet o około dziesięć lat starszy od nas. Wyraz jego twarzy był zaskakująco przyjazny. Gdybym nie wiedział po co nas tu sprowadził nigdy bym nie przypuszczał, że to on wymierza Aniołom kary. Zielone oczy obserwowały kroki mojego ukochanego gdy powoli się do niego zbliżał. Chwila ta dłużyła się w nieskończoność. Przez cały czas walczyłem ze sobą by nie pobiec za nim i nie powstrzymać strażników od popełnienia tego cholernego błędu jakim jest odebranie Aaronowi skrzydeł.
Gdy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem usiadłem na jedno z krzeseł po przeciwnej stronie korytarza. Dłonie nerwowo zacisnąłem na kolanach by powstrzymać się od rozwalenia czegoś. Czułem wściekłość do nich wszystkich. Za kogo oni się mieli, że wymierzali sprawiedliwość. Nie mieli pojęcia jak to wszystko wyglądało. Ale po za złością czułem też żal i wstręt. Wstręt do samego siebie. Byłem dla Aaron'a zwykłym wrzodem na tyłku. Przeze mnie przestanie być Aniołem. Przeze mnie straci skrzydła. I to wszystko dlatego, ze pojawiłem się w jego życiu. Teraz będzie kimś takim jak ja. Stoczy się na samo dno. Zacząłem się bać, że mu odbije. Przecież po tym jednym morderstwie może się zapomnieć i zrobić coś jeszcze gorszego...
Nie.
On taki nie jest.
I nic go nie zmieni.
Musiałem w to wierzyć.
Oderwałem wzrok od podłogi i spojrzałem na stojącego pod drzwiami strażnika.
- To powinno tyle trwać? -spytałem.
Martwiło mnie, że tak długo nie wychodzi z pokoju. Mężczyzna jednak jak widać zupełnie nie przejmował się tym, że byłem w rozsypce. Zupełnie zignorował moje pytanie. I zrobił to tak umiejętnie, że przez chwilę przeszło mi przez myśl, że po prostu mnie nie usłyszał.
Ale musiał słyszeć. Bo tego pytania k*rwa nie dało się nie usłyszeć. Przecież wokół nas panowała cisza. Nie rozlegał się nawet najmniejszy, najcichszy szelest. żadnych krzyków, płaczu, niczego. I to było dziwne. Przecież wyrywanie skrzydeł było cholernie bolesne. To tak jakby ktoś na żywca próbował odłączyć twoją rękę czy nogę od reszty tułowia. Pohamowanie się od wrzasków było ręcz niemożliwe.
I wtedy drzwi otworzyły się, a na korytarz wyszedł Aaron w towarzystwie zielonookiego. Oboje nie zaszczycając mnie nawet krótkim spojrzeniem przeszli z jednej sali do drugiej. Walnąłem się dłonią w czoło. Zapomniałem, że najpierw zawsze przeprowadzają rozmowę.
Zaledwie minutę po tym jak zamknęli się w drugim pokoju przez korytarz przedarł się głośny ryk. Rozpoznałem w nim głos Aaron'a. Zatkałem sobie uszy nie chcąc słyszeć tego przepełnionego bólem i żalem głosu. Przekleństwa sypały się dosłownie bez przerwy. Nie wytrzymując tego wstałem i podszedłem do strażnika łapiąc go za kołnierz.
- Masz to przerwać! -warknąłem szarpiąc nim- Przerwij to słyszysz!?
Mężczyzna spokojnym ruchem złapał moje ręce i odciągnął od swojej koszuli. Wbrew pozorom był bardzo silny. Wymierzyłem w jego stronę mordercze spojrzenie gdy zdałem sobie sprawę, ze krzyk nieco ucichł. Z pomieszczenia wyszedł Aaron. Sam.
Jego koszulka wisiała na nim w strzępach, skóra była dosłownie zalana krwią. Twarz miał całą mokrą od łez, które nadal jeszcze nie ustały. Tak samo jak jego ryk. Głos miał już zachrypnięty i widać było, ze dużo go kosztowało by wytrzymać ten ból. Podbiegłem do niego i złapałem, a wtedy bezwładnie opadł w moje ramiona.
- Aaron...-szepnąłem jego imię.
Właściwie nie widziałem co mam powiedzieć. Chyba żadne słowa nie były nawet potrzebne. Wyrwali mu skrzydła. Był Upadłym.
Zabrałem zemdlałego chłopaka do hotelu. Pod palcami czułem sączącą się krew. Nie mogłem pohamować już płaczu. Co ja narobiłem...W uszach ciągle wibrował mi jego krzyk. Jego głos błagający o to by przestać.
W hotelu niestety nie dało się uniknąć spotkania z Toto. Zupełnie zapominając o chłopczyku wszedłem do pokoju a wtedy zaczęło się...
Siedmiolatek wybuchając płaczem objął Aaron'a. Ostatkiem sił powstrzymałem się od dołączenia do niego. Naprawdę chciałem teraz po prostu się rozbeczeć i wtulić w chłopaka. Zamiast tego ocierając z oczu łzy wszedłem do łazienki szukając bandaży. Gdy już je znalazłem podszedłem do nieprzytomnego bruneta. Siłą musiałem odciągnąć od niego młodszego braciszka. Pozbyłem się resztek przekrwionej koszulki i zerknąłem na jego plecy. Dwie czerwone smugi wyraźnie kontrastowały z bladą skórą. Powstrzymując płacz zacząłem wycierać rozmazaną na jego ciele krew. Gdy zdawało się, ze już się jej pozbyłem z rany znów zaczął się sączyć ciepły płyn. Jęknąłem zirytowany. Przetarłem ją właściwie tylko bardziej rozmazując po plecach i owinąłem bandażem. Gdy skończyłem chłopak nadal był nieprzytomny mimo, że opatrywanie go zajęło mi ponad godzinę. Co i tak okazał się zupełnie bezcelowe, bo po paru minutach materiał przesiąknął krwią doprowadzając mnie tym do szału. Spojrzałem na Toto i widząc, że jego twarz już zupełnie poczerwieniała od płaczu również się rozpłakałem. Nie mogłem już tego powstrzymać. To była moja wina. Jak mogłem zrobić mu coś takiego.... Rzuciłem się na łóżko obok ciemnookiego i objąłem go mocno ignorując czerwoną ciecz.
- Aaron...Przepraszam....-mruknąłem

Aaron?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz