Wyszedłem z pokoju i udałem się do lasu niedaleko szkoły. Musiałem dotrzeć do pobliskiego miasteczka, które znajdowało się po jego drugiej stronie. Tam spodziewałem napotkać się tych nastolatków, z którymi miałem dziś do czynienia. Z krótkiego wywiadu z paroma uczniami dowiedziałem się, że ten rudy uczęszcza do akademii natomiast szatyn jest barmanem w jednym klubie. To tam według ich znajomych powinni się teraz znajdować.
Pokonanie lasu o tak późnej porze, w dodatku w samotności było teraz moim najmniejszym zmartwieniem. Mogłem tylko cieszyć się, że dziś nie ma pełni, bo mógłbym przepłacić swoją wycieczkę życiem. Cały czas myślałem o Aaronie. Każda chwila przybliżała go do śmierci, każdy mój błąd powodował, że jego cierpienie stanie się mocniejsze. Dlatego musiałem mieć nadzieję, że to właśnie oni stoją za kradzieżą leków. W przeciwnym razie mogłoby mi zabraknąć czasu na ponowne obstawianie kto jest winny.
Kwadrans później stałem już na chodniku patrząc na sznur samochodów zaparkowanych po drugiej stronie ulicy. Przeszedłem tam nie zawracając sobie uwagi pasami, czy światłami, bo i tak w promieniu kilku kilometrów nie było żywej duszy, która by mnie nakryła na tym jakże "karygodnym czynie". Ruszyłem dalej po płytkach obserwując bacznie każdy większy lokal. Minąłem restaurację, pizzerię, kilka zwykłych domków mieszkalnych aż w końcu zamigał mi nad głową neonowy szyld jakiegoś klubu.
- Nazwa się zgadza...-mruknąłem sam do siebie i zajrzałem przez szklane drzwi do środka.
Muzykę było słychać wyraźnie, choć cały czas znajdowałem się na zewnątrz. Był dość spory tłum, mimo że pora dość wczesna. Spojrzałem na zegarek. Było nieco po dwudziestej. Westchnąłem i pełen nadziei wszedłem do środka. Od razu dopadła mnie woń alkoholu i dzikie wrzaski dziewczyn wlepiających oczy w jednego z gitarzystów, który właśnie pojawił się na małej, drewnianej scenie. Zacząłem przepychać się przez tłum rozpychając łokciami i rozglądając w popłochu. Co jakiś czas leciały w moją stronę chamskie komentarze ale musiałem się powstrzymać by nie zdzielić ich nadawców. Miałem przecież teraz ważniejszą sprawę na głowie. Dochodząc do baru od razu ujrzałem znajome czarne włosy. Ogarnięty zarówno szczęściem, ze tak szybko go odnalazłem jak i wściekłością, że przez niego mogę stracić przyjaciela przeskoczyłem przez blat i złapałem go za koszulę. Kilka guzików posypało się na podłogę. Chłopak patrzył na mnie zdezorientowany póki nie uświadomił sobie, że już skądś mnie zna.
- Puszczaj -warknął i zamachnął się nogą.
Zdołałem uskoczyć na bok choć czubek jego buta i tak zahaczył o moje udo. Zaczęliśmy się tłuc, co oczywiście umknęło uwadze innych. Wszyscy byli zajęci zabawą nieświadomi co rozgrywa się za ich plecami.
- Gadaj gdzie je schowałeś -wysyczałem
- Odwal się, nie mam ich
Zamachnąłem się pięścią ale szatyn w porę uskoczył.
- Tak? To gdzie są? Nie rozumiesz, że tu chodzi o czyjeś życie?
- Ja ich nie mam!
- To kto? -warknąłem uchylając się przed kolejnym ciosem- Rudzielec?
Wyraz twarzy oraz wymowne milczenie mówiły same za siebie. Pchnąłem go na blat.
- Gdzie on jest?
I jakby na zawołanie podszedł do nas piegowaty mężczyzna. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia a potem jego przerażona twarz znikła w tłumie. Rzuciłem się w pogoń.
***
- Gadaj gdzie one są! -krzyknąłem przyciskając chłopaka do ziemi.
Dłonie trzymałem na jego szyi ściskając je coraz mocniej. Oczy rozszerzyły się w panice. Próbował się wyrwać jednak usiadłem na niego okrakiem uniemożliwiając jakikolwiek ruch.
- Gadaj!
- W-w moim p-pokoju -wyjąkał.
Zeskoczyłem z niego i wpadłem do szkoły. Błądząc po korytarzach dotarłem na samą górę gdzie znajdowały się pokoje uczniów.
- Aaron!? -krzyknąłem patrząc jak brunet o ostatkach sił idzie opierając się dłonią o ścianę.
- Ashton....-wydyszał krzywiąc twarz z bólu- Chciałem się przegnać. Już nie mam siły...
- Nie, Aaron wiem gdzie są leki. Usiądź tu. Poczekaj na mnie -odparłem spanikowany
- Ash -usłyszałem cichy błagalny głos.
Szybko wbiegłem do pokoju rudego i zacząłem przetrząsać jego rzeczy. Gdzie to do cholery jest? W popłochu wyrzucałem zawartość szafek i szuflad na ziemię. Gdy już myślałem, że przetrząsnąłem każdy kąt moim oczom ukazała się stojąca na parapecie buteleczka. Pacnąłem się w czoło przeklinając własną głupotę i biorąc do ręki opakowania wybiegłem na korytarz. Aaron leżał na ziemi. Kucnąłem przy nim i zacząłem wyciągać z tabletki.
- Masz -podałem chłopakowi a ten wsadził sobie pigułki do ust.
Skrzywił się z bólu i zamknął oczy. Objąłem go. Nic nie było w stanie opisać ulgi jaką czułem. Leki się odnalazły. Aaron będzie żył. Po moim policzku potoczyła się jedna pojedyncza łza a ja ignorując ją nadal tuliłem do siebie bruneta.
Aaron?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz