niedziela, 31 lipca 2016

Od Luthera

 Zamieszkiwałem ten pokój od niespełna tygodnia, a już człowiek nie był w stanie określić gdzie jest kanapa, a gdzie szafeczka. Brud, kiła i mogiła. Niedawno białe kanapy, teraz były już nieco szarawe, obrzucone używanymi ubraniami i jednorazowymi talerzami, na których ostatnimi czasy jedyne co jadłem była zamawiana pizza. Oczywiście margherita, aby jak najbardziej na niej oszczędzić. Moje lenistwo oficjalnie osiągało stopień najwyższy. Nie przejmowałem się aktualnym stanem mieszkania i z najzwyczajniejszym w świecie spokojem codziennie przechadzałem się między hałdami śmieci, nie racząc nawet przesunąć papierka po cukierku na jakąś większą kupkę i nie deptać po nim kilkanaście razy dziennie. Po co przejmować się takimi pierdołami? Życie jest na to zbyt krótkie.
 Jako iż był ranek, a ja nie miałem nic do roboty, szybko się ubrałem i przelotnie umyłem. Higiena osobista? A na co to komu? Na moje twarzy tkwił już kilkudniowy zarost, a koszulkę, którą odziałem nosiłem już tyle razy, że cudem można określić fakt iż jeszcze nie zesztywniała. Rozczochrane włosy, nieco już przetłuszczone, schowałem pod beanie. Wcisnąłem dupę w za ciasne, czarne rurki, a swoje sporych rozmiarów stopy w jakieś tenisówki, które, o cholera, miały na sobie już jakieś trzy warstwy pyłu z drogi, a na podeszwie zaschnięte błoto. Spojrzałem na siebie w lustrze. Podkrążone oczy, oznaka nocy zarywanych przed ekranem telefonu przeglądając twittera i inne platformy społecznościowe. Lutherze, staczasz się, powiadam, staczasz się jak deskorolka po rampie. Potrzebujesz porządnego kopniaka, albo kogoś kto w końcu doprowadzi Cię do stanu przed upadkiem. Życie w taki sposób od pięciu lat jest co najmniej niezdrowe.
 Na dworze, mimo ciepłej pory roku, miało być zimno i wietrznie, więc założyłem czarną, dżinsową kurtkę, do której kieszeni wrzuciłem zapalniczkę z opakowaniem papierosów. Cudowny nałóg. Do drugiej wcisnąłem jeszcze portfel, a do spodni wpakowałem telefon. Wyszedłem, dokładnie zamykając drzwi. Jakby było tam co ukraść... A nawet jakby było, złodziej nie dokopałby się do tego przed moim powrotem. Posiadanie chlewu ma też swoje zalety, jak widać.
 Wolnym krokiem zmierzałem na dwór, mijając przy tym pojedyncze osoby, które znałem głównie z widzenia. W ciągu tygodnia mieszkania tu nie poznałem tak właściwie nikogo. Większość tego czasu przesiedziałem głównie w pokoju, albo w sklepiku, bądź też kiosku (jak zwał tak zwał) naprzeciwko, w którym pracował kolega, który przeprowadził się tu wraz ze mną, aczkolwiek zamieszkał kilka przecznic dalej. Dzisiaj, prócz krótkiego spaceru miałem również na uwadze odwiedzenie przyjaciela, który jak na Dhampira był bardzo rozrywkowy. Większość z nich jest mroczna i zamknięta w sobie, jednakże Joshua był swego rodzaju wyjątkiem. Wesoły i rozpogodzony, zawsze służył mi pomocną dłonią i jako jedyny wspierał mnie po stracie skrzydeł. Reszta najzwyczajniej w świecie się mnie wyparła. Od tamtego czasu jesteśmy niczym papużki nierozłączki. Zjeździliśmy razem już pół tego świata szukając miejsca dla siebie i zapowiadało się, że właśnie tutaj zostaniemy na dłużej, bo ta okolica jest dosyć przyjazna, a dodatkowo wszędzie jest blisko.
 Będąc już na podwórku zasiadłem na jednym z murków otaczających budynek. Odruchowo wyciągnąłem papierosa i kryjąc go w dłoniach, zapaliłem go, by następnie pociągnąć pierwszego buszka. Czując automatyczny relaks, podciągnąłem lewą nogę na murek, oparłem łokieć o jej kolano i pochyliłem się do przodu, obserwując okolicę. Co jakiś czas wciągałem stopniowe dawki dymu do moich i tak zniszczonych już do granic możliwości płuc. Mimo tego, że byłem w stanie wypalić dobrą paczkę dziennie, dalej byłem w świetnej kondycji fizycznej i zdawało się, jakby fakt iż przysłowiowo "Jaram jak smok" spływał po moim organiźmie jak po kaczce.
 Pod budynek akademii podjechał samochód, z którego wysiadł obładowany walizkami i torbami blond włosy chłopak. Szczuplutki i dosyć drobny. Ze spokojem przyglądałem się jak próbuje wytachać wszystkie rzeczy z bagażnika, przy czym zaciągałem się już drugim papierosem. W pewnym momencie z jego rąk wyleciała walizka, z której z kolei wysypały się kartki i zawodowe przyrządy rysownicze. Nie przyglądałem mu się dłużej, bo jak się okazało mój zapas papierosów wyparował, a to znaczyło, że powinienem ruszyć do monopolowego. Tam Josh jak zawsze przywitał mnie z uśmiechem na ustach i przyjacielskim uściskiem.
- Papierosy, prawda?- Oparł się o ladę, a ja parsknąłem.- Kiedy zaczniesz tu przychodzić tylko ze względu na zajebistego przyjaciela, a nie braku kolejnej śmiertelnej dla każdego człowieka dawki tytoniu?
- Może kiedy mój przyjaciel przestanie w końcu przychodzić wtedy gdy będzie potrzebował podwózki na kolejną imprezę i zapewnionego powrotu z niej?- Założyłem ręce na piersi, śmiejąc się z Josha, którego szyja i buzia pokryła się soczystą czerwienią.
- To nie prawda?- Brzmiało to bardziej jak pytanie, a nie odpowiedź.
- Dobra, po prostu dawaj te cholerne papierosy.- Zacząłem bujać się na piętach, próbując utrzymać równowagę.
- Devilsy?
- Jak zawsze.
- Czarne?
- Czarne.- Potwierdziłem z uśmiechem na ustach. Odwróciłem się plecami do lady i oparłem o nią tyłkiem. Jak to zazwyczaj bywa, sklep o tej porze był pusty. Nagle dostałem z otwartej dłoni w kark, na co się skuliłem i głośno przekląłem.- Josh, debilu.- Syknąłem rozmasowując bolące miejsce. W tym momencie usłyszeliśmy zamykane drzwi, a do sklepu wszedł ten sam chłopak, który zmagał się z bagażami. Kiedy mu się przyjrzałem, mogłem powiedzieć dwie rzeczy: "Azjatycki koleżka" i "ładny".- Ten Japończyk chyba mnie śledzi.- Mruknąłem po cichaczu do dhampira. On zaczął się śmiać, zwracając przy tym na nas jego uwagę. Blondyn aktualnie stał przy półce z batonikami. Uderzyłem tego idiotę (Josha, nie Azjatę) w łeb.
- To nie Japończyk. To Koreańczyk.- Starał się zachować ciszę, ale dalej popadał w ataki śmiechu.
- Serio? Jak ty ich rozróżniasz?
- Inne rysy twarzy, plus miało się już kilku towarzyszy. Jeśli wiesz o czym mówię.- Jego popisowe ruchy brwiami dopełniły zdanie, a ja uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło.
- Jesteś taką dziwką Josh, przysięgam.- Przewróciłem oczami. Od jakże dorosłej konwersacji odciągnął nas dźwięk spadających pudełek. Joshua wyszedł zza lady i ruszył w stronę tego Koreańczyka, który znając życie zwalił pół regału.
- Hej, uważaj trochę, co? Układałem to dobre dwie godziny!
- Przepraszam...- Cichy głosik. Bardzo cichy i bardzo delikatny głosik.
- Josh, nie podburzaj się tak, dobra? Obaj wiemy, że prędzej czy później i tak to wszystko by spadło. Nie umiesz układać puzzli, a pudełka, na które działa fizyka to dla Ciebie czarna magia. Za fajki zapłacę następnym razem.
- A kiedy będzie następny raz, jeżeli mogę się spytać?- Jego czerwone włosy zafalowały, gdy zwrócił głowę w moją stronę.
- Jutro, albo nawet dzisiaj wieczorem.- Uśmiechnąłem się, spoglądając na blondyna, który gorączkowo zbierał z podłogi batoniki musli. Poklepałem Josha po ramieniu i wyszedłem wyjmując z pudełka kolejnego papierosa.
 Będąc już w samych bokserkach rzuciłem się na swoje łóżko. Z lizakiem w ustach, jedną słuchawką w uchu i telefonem w rękach powróciłem do mojego codziennego zajęcia. Czyli... tak, przeglądanie twittera.

Retweet
Fav
Fav
Retweet
Retweet
Fav
Szczęk zamka.

Zaraz, co?!
 Spojrzałem na drzwi, w których aktualnie stał... tak ten Koreańczyk.
- Skośne oczka.- Powiedziałem pierw z nieco zdziwioną miną, ale za chwilę została ona zastąpiona przez uśmieszek.

<Ryunosuke? W KOŃCU TO NAPISAŁAM OMG>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz